Od czasu obejrzenia filmu „Sissi” z uroczą Romy Schneider w roli głównej chodziła za mną chęć przeczytania biografii tej niezwykłej postaci, przez reżysera, jak wskazywano w recenzjach, trochę wyidealizowanej. Przy ostatniej powtórce filmu zrobiłam krok do przodu: wynalazłam w katalogu i wrzuciłam do bibliotecznego schowka solidnej grubości tom
Cesarzowa Elżbieta (
Hamann Brigitte)
pióra Brigitte Hamann, autorki licznych książek poświęconych historii Austrii i ważnym dla niej postaciom, z których po polsku wydano trzy, w tym właśnie sążnistą opowieść o owianej sprzecznymi legendami monarchini.
Elżbieta Amalia Eugenia, z domu von Wittelsbach, po mężu Habsburg, przez najbliższych nazywana Sissi (Hamann trzyma się pisowni „Sisi”, i sądząc po niemieckojęzycznych źródłach, taka jest poprawniejsza, ale ja się przyzwyczaiłam do tej z filmu rodem, a skoro nie jest uznawana za nieprawidłową, to przy niej pozostanę), małżonka jednego z najdłużej panujących i najbardziej popularnych (niekoniecznie w sensie pozytywnym, wziąwszy pod uwagę choćby sławetne muchy, co się u Haška tak haniebnie obeszły z portretem Najjaśniejszego Pana) władców europejskich naszych czasów.
Anioł w ludzkiej skórze czy rozkapryszona egoistka? Mało rozgarnięta, nieciekawa i mrukliwa, czy intelektualistka, gardząca formalnymi pogaduszkami i niewidząca partnerów do rozmów w towarzystwie spotykanym na cesarskim dworze? Niewychowana dziwaczka czy buntowniczka, walcząca o prawo kobiety do własnych pasji, własnych przekonań, własnego czasu i przestrzeni? Odpowiedź na te pytania nie jest prosta, nawet w świetle cytowanych przez autorkę licznych dokumentów – bo przecież każdy ze współczesnych utrwalał w listach i wspomnieniach opinie własne lub od kogoś zasłyszane, co nie znaczy, że wszystkie były prawdziwe. Hamann w tym momencie zachowuje się jak rasowy historyk, przytaczając najrozmaitsze wypowiedzi, od skrajnie entuzjastycznych po skrajnie pejoratywne, i skrupulatnie oddzielając fakty udokumentowane od pomówień i domniemań.
Jakie więc są te fakty? W połowie XIX wieku dwie siostry – z których jedna przez małżeństwo weszła do habsburskiej rodziny cesarskiej, a na skutek pewnego zbiegu okoliczności rychło doczekała się tronu dla swojego syna, druga zaś poślubiła księcia mniejszej rangi – postanowiły wyswatać swoje dzieci. Praktyka taka w ówczesnej Europie nie była niczym nadzwyczajnym, wręcz przeciwnie, im wyższa pozycja społeczna, tym bardziej była nagminna, gdyż ułatwiała trzymanie w garści przynajmniej części rodowych majątków, a poza tym zapobiegała skalaniu rzekomej „błękitnej krwi” niestosownym mariażem. Kościół takich związków zakazywał, ale w praktyce tylko pospólstwu, bo możnym zawsze udawało się wyjednać dyspensę. Spora część tych krewniaczych małżeństw, takich, jak matka Sissi, Ludwika von Wittelsbach ze swym stryjecznym bratem Maksymilianem, była kompletnie nieudana – wszak nawet, jeśli kuzynostwo znało się od małego, niekoniecznie musiało się lubić, a jeśli się lubiło, to na ogół nie w takim sensie, jakiego należy się spodziewać po przyszłych małżonkach… Jednakże Zofii i Ludwice to nie przeszkadzało, zawyrokowały więc, że syn pierwszej, młody cesarz Franciszek Józef, powinien poślubić córkę drugiej, Helenę, zaś młodsza od Heleny Elżbieta byłaby odpowiednią partią dla jego młodszego brata, Karola Ludwika. Tylko, że kiedy młodzi się spotkali, Franciszek zachwycił się nie Heleną, lecz niespełna szesnastoletnią Sissi. Przystojny kuzyn też przypadł dziewczynie do gustu (jedyne, co ją niepokoiło, to jego pozycja: „Gdyby tylko nie był cesarzem!”[30], „Gdybyż był krawcem!”[65] – ubolewała przed ślubem), a póki relacja z nim ograniczała się do wesołych pogawędek, przejażdżek konnych, tańców i przyjmowania kwiatów, przyszłość zapowiadała się obiecująco. A skoro teściową miała być rodzona ciotka, nie jakaś obca dama, czy było się czego obawiać?
Wkrótce jednak po przeprowadzce do cesarskiego pałacu i hucznych zaślubinach entuzjazm młodej mężatki oklapł. Cesarski małżonek tkwił po uszy w polityce, nie zajmowały go natomiast literatura, sztuka i podróże, które były pasją Sissi. Czasu dla niej miał niewiele, od niej zaś teściowa-i-ciotka-w-jednym oczekiwała pełnego dostosowania się do dworskich wymogów: obecności tam, gdzie być wypadało, konwersowania z ludźmi, z którymi rozmawiać należało, zarzucenia zajęć nieprzystojących monarchini, no i jak najszybszego urodzenia następcy tronu. Przed nim przyszły na świat kolejno dwie dziewczynki, których matce nie pozwolono karmić piersią ani osobiście się nimi zajmować – od tego były mamki i niańki; a kiedy w końcu Sissi uparła się zabrać je w podróż („służbową”, nie prywatną) – pochorowały się tak skutecznie, że jedna z nich z tej podróży już nie wróciła. A niepokorna cesarzowa dalej czuła się jak ptak w złotej klatce, co przekładało się na jej stan zdrowia; nie trzeba nawet dużej wiedzy, by nazwać demona, który ją trapił przez większą część życia i parę razy o mało tego życia nie pozbawił: Sissi bez wątpienia cierpiała na zaburzenia odżywiania, pokrewne tym, które sto kilkadziesiąt lat później stały się udziałem innej utytułowanej młodej małżonki – Diany, księżnej Walii. Wówczas takiego pojęcia nie znano; stosowane przez Sissi diety i program intensywnych ćwiczeń fizycznych, dzięki którym przynajmniej do wieku średniego utrzymywała wagę nie większą niż 50 kg przy wzroście 172 cm, brano za zwykłe dziwactwo. Rozliczne przypadłości chorobowe, z których część zapewne była skutkiem niedoborów pokarmowych, a część – kolejnymi psychosomatycznymi reakcjami na konflikt z teściową, stanowiły pretekst do ciągłych ucieczek w poszukiwaniu rzekomo uzdrawiającego klimatu, zaś w rzeczy samej tego opisanego w następnym stuleciu przez Virginię Woolf „własnego pokoju”, rozumianego nie dosłownie – bo w sensie materialnym miała przecież cesarzowa tych pokoi aż nadto – lecz metaforycznie, jako miejsce realizacji własnych potrzeb duchowych.
Nie pamiętam, czy w filmie była mowa o tym, że pisała wiersze. Jeśli tak, musiałam to przeoczyć. Hamann przytacza ich mnóstwo, jedne w całości, inne we fragmentach; rzeczywiście spora ich część to „nic więcej, jak tylko »częstochowskie rymy« nudzącej się, samotnej i nieszczęśliwej kobiety”[390] – zapatrzonej w poezję Heinego i ze wszech sił próbującej mistrza naśladować, portretującej samą siebie jako Tytanię z szekspirowskiego „Snu nocy letniej” – ale trafiają się między nimi i cięte paszkwile, jak ten opisujący makijaż księżnej Pauliny Metternich:
„(…) Nie zna takiego pąsu
Róża ni inny kwiat,
Takiego oczopląsu
Nie doznał jeszcze świat.
Szeroka na dwa cale
Purpura owych ust…
Nie, nie przesadzam wcale,
Sam sprawdź, jaki ma gust!”[172],
czy ten przedstawiający uczucia koronowanej celebrytki względem tłumów, pod obstrzałem spojrzeń których musiała nieustannie żyć:
„(…) Ach, nieznośne jest to brzemię,
Ten wzrok tępy publiczności;
Pragnę zapaść się pod ziemię,
Pęknąć mogłabym ze złości. (…)
Już mi całkiem się znudziło,
Zmęczył mnie ten zaszczyt rzadki:
Zaraz zagram im na nosie,
Wypnę na nich swe p…..ki”[186]
- i przejmujące wyznania tęsknoty za wolnością, której w chwili zawarcia związku małżeńskiego raz na zawsze się wyrzekła:
„(…) I oto budzę się w więzieniu,
Łańcuchem ręce moje skuto,
I wciąż za tobą tęsknię, cieniu
Wolności, z której mnie wyzuto.
Duch mój obudził się z omdlenia,
Lecz próżno krok mnie zgubny złości.
Nic losu mego już nie zmieni,
Nie odda ciebie mi, wolności!”[71].
Może, gdyby żyła w innym czasie, innym miejscu, miałaby sposobność podszlifowania swojego warsztatu poetyckiego na tyle, by jej utwory nie stały się jedynie ciekawostką z życia koronowanej głowy. Nie udało się. Podobnie, jak większość planów i zamiarów, wyjąwszy te doraźne, egzekwowane trochę bez pomyślunku, może nawet bardziej dla kaprysu, dla zagrania na nosie nie tylko gapiom, ale i wszystkim utytułowanym krewnym i znajomym, którzy czuli się w obowiązku stale oceniać jej postępowanie, niż dla rzeczywistej duchowej potrzeby. Wątłe i powierzchowne uczucie do małżonka z czasem wyparowało, inne, jeśli się pojawiały, musiały zostać stłumione w zarodku, nie mając najmniejszych szans na wyjście poza etap platoniczny; starszych dzieci nie zdołała wystarczająco pokochać (a one, wychowywane praktycznie bez jej udziału, też nieszczególnie się odwzajemniały), najmłodszą córkę na tyle stłamsiła nadopiekuńczością i zmiennością nastrojów, że ta chyba z ulgą opuściła dom rodzinny. Właściwie – poza kuzynem Ludwikiem, z którym zbliżyła się w wieku już dojrzałym i nie na długo – nie miała prawdziwych przyjaciół, bo nawet najbardziej oddanym jej dworzanom czy dyplomatom nie wolno było zapominać o powinnościach względem cesarstwa, a do osób z innych kręgów nie była w stanie się zbliżyć.
Nie ona jedna, możemy powiedzieć, przecież podobnymi historiami naznaczone są dzieje każdego kraju od chwili, gdy wyszedł on z etapu prymitywnej organizacji plemiennej i wyodrębniły się w nim klasy społeczne. Małżeństwa kojarzone dla prawdziwego lub tylko wyobrażonego interesu rodu, dzieci zmuszane do zakładania rodzin, nim zdążyły do tego dorosnąć, kobiety niemające głosu w sprawach wychowania własnego potomstwa, kodeksy narzucające, co wypada, a co nie wypada robić w danym środowisku… I buntownicy albo buntowniczki, którym zachciało się zlekceważyć reguły, płacąc za to ludzką wzgardą, odepchnięciem przez rodzinę, utratą majątku, a w krańcowych przypadkach i życiem. Ale to właśnie ta niepokorna cesarzowa zapadła w pamięć kilku dobrych pokoleń, może dlatego, że była taka piękna, może dlatego, że tyle o niej mówiono, a może i dlatego, że po jej śmierci (choć nie z tego powodu) Cesarstwo Austrowęgierskie tak szybko przestało istnieć.
I to właśnie jej życie, tak ładnie i barwnie opowiedziane przez Brigitte Hamann, niejednego czytelnika skłania do rozmyślań z gatunku: co by było, gdyby…
… gdyby Sissi, pomyślawszy trochę o różnicach między tym, do czego jest przyzwyczajona, a co może ją czekać na cesarskim dworze, zlekceważyła napomnienie matki, że „cesarzowi Austrii nie daje się kosza”[31] i, będąc nawet nieco zauroczona, nie przyjęła oświadczyn kuzyna Frania?...
… gdyby Franciszek, mając wybierać między zaspokojeniem życzeń matki i żony, od początku obstawał twardo przy tej drugiej, wyprawiając kochającą mamusię do którejś z pozostałych rezydencji, gdzie mogłaby rządzić własnym dworem, a nie synem i synową?... Albo zrzekł się tronu, wsadził w powóz Sissi i dzieci, i odjechał z nimi gdzieś daleko, gdzie mogliby wieść spokojne życie na łonie natury?...
… gdyby już nie taka młoda, ale jednak wciąż niestara cesarzowa, powydawawszy i pożeniwszy wszystkie dzieci, po prostu powiedziała „dość!”, spakowała manatki i uciekła do Ameryki albo Australii, by spędzić resztę życia na podróżowaniu, pisaniu wierszy i malowaniu pejzaży?...
A jeśli nawet nie skłoni do "gdybania", to i samo poznanie sylwetki Sissi warte jest lektury.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.