Dodany: 16.04.2005 13:33|Autor: pinkwart

Zapanować nad czasem


Tego w zasadzie jesteśmy pewni: czas nie jest naszym największym przyjacielem. Choć mawia się o nim, że to pieniądz, to raczej niejako w sensie negatywnym: marnowanie czasu jest marnowaniem pieniędzy, jakoś nie słychać o tym, że ci, co czasu mają najwięcej, opływają w bogactwa: bezrobotni, anachoreci, mędrcy sahdu... Mawia się, co prawda, że czas leczy wszystkie rany, ale, rany, jak długo można czekać na wyleczenie, bez gwarancji zresztą, że zranionemu nie przyjdzie opuścić tego padołu, zanim przyjdzie pora wyzdrowienia.

Jest wszakże jedno miejsce, w którym my zdajemy się panować nad czasem, nie zaś on nad nami: jest to nasz umysł, ojciec naszych fantazji. To tam, w przepastnych i niezbadanych oceanach naszych myśli, swobodnie przemieszczamy się po przeszłości i teraźniejszości, przyprawiamy ją szczyptą marzeń na przyszłość i w zasadzie ani się nie starzejemy, ani nie musimy uwzględniać takich czy innych niemiłych nam faktów, które się były stały drzewiej... A jak jeszcze jesteśmy pisarzami, to z zaprzeczenia faktów oczywistych możemy zrobić ciekawy pomysł na literaturę.

José Saramago już nie raz udowadniał swoimi dziełami, że właśnie pomysły literackie są jego najmocniejszą stroną: średniowieczna pasarola, aparat do latania napędzany ostatnimi tchnieniami umierających w powieści „Baltazar i Blimunda”, niesamowita epidemia ślepoty, która ogarnia całą społeczność, wyzwalając w ludziach tak poczucie solidarności, jak i najniższe instynkty w „Mieście ślepców”, odrywający się i spływający przez Atlantyk Półwysep Iberyjski w „Kamiennej tratwie”... Nie inaczej jest w „Historii oblężenia Lizbony”, dziele z 1989 roku, u nas wydanym w 2002 roku w „Rebisie” w przekładzie Wojciecha Charchalisa.

Starszawy, sfrustrowany i zgorzkniały redaktor, opracowując do druku historyczną monografię oblężenia Lizbony w 1147 roku, nagle, z przyczyny dla siebie całkowicie niezrozumiałej, w miejscu, gdzie jest mowa o tym, że krzyżowcy na prośbę króla Alfonsa I Henriquesa zgadzają się walczyć z Maurami, by odebrać im Lizbonę – dopisuje słowo „nie”, z czego wynika, że krzyżowcy odchodzą spod murów bez walki... Tak odmieniona książka idzie do druku wbrew autorowi, wbrew znanej powszechnie historii i wbrew oczywistości faktów, z których nie najbłahszym jest ten, że sam redaktor Raimondo Silva mieszka w obrębie dawnych murów obronnych Lizbony, a bynajmniej Maurem ani potomkiem Maurów nie jest...

Rzecz się wydaje, do książki dołączona zostaje errata i ów niewytłumaczalny postępek zwraca na redaktora uwagę nowo przyjętej do pracy szefowej redakcji, która nieco z przekory, nieco dla prowokacji proponuje Silvie, by – skoro mu tak dobrze idzie zmienianie historii – napisał teraz własną wersję owego oblężenia Lizbony. Redaktor, częściowo dla zaspokojenia kaprysu pięknej szefowej, a częściowo dla usprawiedliwienia swojego wybryku, tworzy na naszych oczach odmienną, choć w konsekwencji prowadzącą do tego samego faktu podbicia przyszłej stolicy kraju opowieść sprzed lat. Narracja – jak to u Saramago, mocno dekonstruowana (przemieszanie mowy zależnej i niezależnej, wielowątkowość, zwielokrotnienie punktów widzenia...) - równolegle opowiada więc o wydarzeniu (częściowo przekłamanym) z połowy XII wieku i o rozwoju romansu między Rajmundem Silvą a Marią Sarą.

Niebywałe, prawda? Portugalczyk nagle twierdzi, że jego chrześcijańskiemu królowi chrześcijańscy krzyżowcy odmówili chrześcijańskiej pomocy, wzięli pewną część ciała w troki i odpłynęli, bo król był kutwa i nie chciał im oddać wszystkich ewentualnych łupów. I blisko pół miliona Maurów zamkniętych w fortecy ma przeciw sobie 12-tysięczną armię zaciężną, głodną, źle opłacaną, bo i na to król skąpi... Historia Portugalii, a zgoła i całej Europy może teraz potoczyć się inaczej: może kalifat Umajjadów przetrwa i zdoła ocalić swe panowanie aż do utworzenia NATO, w którym byłby cenionym członkiem, choćby na prawach podobnych do Turcji?

Wyobraźmy sobie, że jakiś redaktor poprawia historię Polski, w wyniku czego okazuje się, że Polacy nie wygrali bitwy pod Grunwaldem. Albo że Jagiełło został sam wobec krzyżackiej potencji, jeno z przygarścią rycerzy i dwoma nagimi mieczami, które przyjął, naturalnie, jako że też był kutwą. I co? Dostajemy w kuchnię, Krzyżacy budują nowe fortece i przyłączają nas do Europy Zachodniej ogniem, mieczem i krzyżem? Znając przyszłość Polski – która naturalnie jest już przeszłością – pewno niejeden z nas pomyśli, że nie byłoby to takie najgorsze... A może bierzemy ich fortelem jakimś i wszystko zostaje po staremu? Czy poprawianie historii, znane z Orwella, nie kończy się przypadkiem tak, że już w niej nic nie da się poprawić, jako że wszystko z dialektyczną pewnością zmierza do określonego z góry celu, zgodnie z zasadą wzrostu entropii powiększając chaos?

Redaktorowi Silvie udaje się wszystko – przetwarza historię tak, że skąpy król tanim kosztem bierze Maurów głodem, romans w obrębie historii rozwija się pomyślnie, a szefowa idzie z nim do łóżka, co wydaje się nieco ryzykowne w kontekście dalszego rozwoju wydawnictwa. Ale tej historii już Saramago nie przekształca i z tym czasem – przyszłym – już nie eksperymentuje. No i po prawdzie nie ma potrzeby – uczy nas Portugalczyk, że w zasadzie to, co uważamy za prawdę historyczną, to w gruncie rzeczy mało warty śmieć. Tak naprawdę liczy się tu i teraz, a piękne oczy zakochanej kobiety więcej są warte niż modlitwy mnichów czy śpiewy muezinów, nazywanych tu zresztą almuademami. Którzy zresztą i tak bywali przeważnie ślepi, by nie widzieć z minaretów tego, co mogło się wyprawiać w haremach. Lepiej bowiem jest nie patrzeć na harem z braku oczu niż nie korzystać z jego uroków z powodu innych braków.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3312
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: