Dodany: 12.08.2021 23:21|Autor: ilia

Czytatnik: Life is brutal and full of zasadzkas ...

1 osoba poleca ten tekst.

"Gra w klasy" Julio Cortazara - fragmenty


To jest trochę tak: istnieją powietrzne linie gdzieś nad twoją głową, poza polem twojego widzenia strefy, na której granicy zatrzymuje się twój wzrok, twój węch, twój smak, to znaczy, że jesteś ograniczony - o d - z e w n ą t r z - i nie możesz wykroczyć poza te granice w pojmowaniu, bo ta rzecz, podobnie jak lodowiec, pokazuje ci z siebie tylko cząsteczkę, podczas gdy olbrzymia reszta jest poza twoim zasięgiem.
(...)
Osip nie zauważył suchych liści na lampie po prostu dlatego, że jego zasięg nie obejmował lampy. Etienne zauważył je od razu, jego ograniczenie natomiast nie pozwoliło mu zauważyć, że byłem zgorzkniały i ogłupiały z powodu Poli. Osip zauważył to natychmiast i dał mi do zrozumienia. I tak jest z nami wszystkimi.

Wyobrażam sobie człowieka jako amebę, która wyciąga swoje nibynóżki w celu pobrania pokarmu. Istnieją nibynóżki długie i krótkie, ruchy, krążenia. Pewnego dnia - u t r w a l a - s i ę - t o - (co nazywamy dojrzałością, człowiekiem dorosłym). Z jednej strony daleki zasięg, z drugiej - niewidzenie lampy stojącej pod nosem. I na to nie ma już rady, bo jest się - g o t o w y m - wyposażonym w to albo w tamto. Człowiek żyje przeświadczony, że nie umknie mu nic interesującego, aż do chwili gdy jakieś drobne przesunięcie ukaże mu na przeciąg sekundy, niestety nie pozostawiając czasu na - z r o z u m i e n i e - o co chodzi,
ukaże mu jego rozczłonkowane ja, jego nieregularne nibynóżki
podejrzenie, że tam dalej, gdzie teraz widzę tylko przejrzyste powietrze,
albo w tym braku decyzji, na rozdrożu wyboru w reszcie rzeczywistości, o której nie wiem nic sam siebie daremnie oczekuję. (rozdział 84, str. 409-410)

-----------

Jeżeli jasność widzenia kończy się inercją, czyż nie staje się przez to podejrzana, nie oznacza jakiejś diabolicznej ślepoty? Bohater narodowy bezsensownie wysadzający się w powietrze, Cabral - dzielny żołnierz okryty chwałą - może oni właśnie świadczyli o istnieniu jakiegoś - n a d w i d z e n i a - o możliwościach nagłych - poza wszelką świadomością (...) - zetknięć z absolutem, w porównaniu z którymi zwykłe jasnowidzenie, kameralna inteligencja na wpół wypalonego papierosa o trzeciej nad ranem znaczyły mniej niż zdolność widzenia kreta?

Opowiedział to wszystko Madze, która obudziła się przytulona do niego, mrucząca i senna. Otworzyła oczy, zamyślona.
- Ty nie mógłbyś - powiedziała - za dużo się zastanawiasz, a potem nic nie robisz.
- Wierzę w zasadę, że namysł musi poprzedzać działanie, głupotko.
- Wierzysz w zasadę... - powiedziała Maga. - Ależ skomplikowane... Ty jesteś jak świadek, jak taki, co idzie do muzeum i patrzy na obrazy. To znaczy, że obrazy są tutaj, a ty jesteś w muzeum, równocześnie daleko i blisko. Ja jestem obraz. Rocamadour jest obraz. Etienne jest obraz. Myślisz, że jesteś w tym pokoju, ale nie jesteś. Patrzysz na pokój, ale cię w nim nie ma.
(...)
Szczęśliwa, ona, która mogła wierzyć nie widząc, która była w harmonii z trwaniem, z ciągłością życia. Szczęśliwa, ona, która była wewnątrz pokoju, która miała prawo obywatelstwa we wszystkim, czego się tknęła, która współżyła - ryba płynąca z prądem, liść na drzewie, chmura na niebie, obraz w wierszu. Ryba, liść, chmura, obraz... Dokładnie to, chyba żeby... (rozdział 3, str. 24-25)

----------

Dotykam twoich ust, palcem dotykam brzegu twoich ust, rysuję je tak, jakby wychodziły spod mojej reki, jakby po raz pierwszy twoje usta miały się otworzyć, i wystarczy, bym zamknął oczy, aby zmazać to wszystko i zacząć od nowa; za każdym razem tworzę usta, których pragnę, usta wybrane pośród wszystkich, w absolutnej wolności przeze mnie wybrane, aby moja ręka narysowała je na twojej twarzy, a które przez niezrozumiały dla mnie przypadek dokładnie odpowiadają twoim ustom, uśmiechającym się pod moimi palcami.

Patrzysz na mnie, patrzysz na mnie z bliska, jeszcze bardziej z bliska, oczy powiększają się, zbliżają do siebie, nakładają jedno na drugie, cyklopi patrzą sobie w oczy łącząc oddechy, usta odnajdują się i łagodnie walczą gryząc się w wargi, leciutko opierając języki o zęby, igrając wśród tego terenu, gdzie przelewa się tam i z powrotem powietrze, pachnące starymi perfumami i ciszą. Wtedy moje ręce zanurzają się w twoich włosach, pieszczą powoli głąb twych włosów, podczas gdy całujemy się, jakbyśmy mieli usta pełne kwiatów czy też ryb o szybkich ruchach, o świeżym zapachu.
I jeżeli całujemy się aż do bólu - jest to słodycz, a jeżeli dusimy się w krótkim, gwałtownym, wspólnie schwyconym oddechu - ta sekundowa śmierć jest piękna.
Jedna tylko jest ślina, jeden zapach dojrzałego owocu, kiedy czuję, jak drżysz koło mnie niby księżyc odbijający się w wodzie. (rozdział 7, str. 36)

----------

A l e - m i ł o ś ć - t a k i e - s ł o w o... Moralista Horacio nieufny wobec namiętności pozbawionych przyczyn, w tym mieście, w którym imieniem miłości nazywa się wszystkie ulice, wszystkie domy, wszystkie piętra, wszystkie pokoje, wszystkie łóżka, wszystkie sny, wszystkie zapomnienia czy wspomnienia. Jedyna moja, nie kocham cię dla ciebie, dla siebie ani dla nas obojga - nie kocham cię też z nakazu krwi, kocham cię, bo nie jesteś moja, bo jesteś na tamtym brzegu i wzywasz mnie, bym skoczył, ale nie mogę skoczyć, gdyż w momencie najgłębszego posiadania nie ma cię we mnie, nie dosięgam do ciebie, nie przekraczam twego ciała, twego śmiechu i są chwile, kiedy męczy mnie, że mnie kochasz. (...) Dawczyni nieskończoności, przebacz mi, nie umiem brać. Podajesz mi jabłko, a ja zostawiłem zęby na nocnym stoliku. Stop. Wystarczy. Zauważ tylko, że chamem też umiem być. Aby dobrze to zauważ, bo ma to swój cel.

Ale dlaczego stop? Ze strachu, aby nie zacząć kręcić, zbyt to jest łatwe. Stąd bierzesz jakąś myśl, z drugiej półki jakieś uczucie, związujesz to ze sobą przy pomocy słów - czarnych suk i z tego wynika, że chcę ciebie. Częściowa suma: chcę ciebie. Ogólna suma: kocham cię. Tak żyje wielu moich przyjaciół, nie mówiąc o jednym wuju i dwóch kuzynach, przekonanych o miłości, którą-czują-dla-swoich-żon. Od słów do czynów, bracie. Przeważnie bez "verba" nie istnieje "res". To, co wielu ludzi nazywa kochaniem, polega na wybraniu jakiejś kobiety i ożenieniu się z nią. Wybierają ją! - przysięgam ci, sam widziałem. Tak jakby w miłości mogło się wybierać, tak jakby to nie był piorun, który strzela w ciebie i zostawia cię zwęglonego na środku patio. Powiesz, że wybierają, bo-je-kochają, ja myślę, że jest na odwrót. Nie wybiera się Beatryczy. Nie wybiera się Julii. Nie wybierasz ulewy, która zmoczy cię do suchej nitki, gdy wracasz z koncertu. (rozdział 93, str. 428-429)

----------

W pokoju było prawie zupełnie ciemno, tylko skrzyp igły o starą płytę, Oliveira z trudem uświadamiał sobie, że to wszystko rzeczywiście się dzieje. "Dlaczego tu, dlaczego Klub, dlaczego te głupie ceremonie, dlaczego taki był ten blues, kiedy go śpiewała Bessie?" - Orędownicy - pomyślał raz jeszcze, kołysząc się wraz z kompletnie pijaną Babs, która słuchając Bessie cicho płakała, wstrząsając się od czasu do czasu w takt lub kontrapunkt, szlochając do środka, ażeby za nic nie oddalić się od tego bluesa pustego łóżka, nazajutrz buty w błocie, nie zapłacone komorne, lęk przed starością, lustro w nogach tapczanu odbijające ranek z popiołu, bluesy, nie kończący się "cafard". Orędownicy, jedna nierzeczywistość ukazująca nam drugą; namalowani święci, wskazujący palcem na niebo, którego nie ma. Niemożliwe, żeby to było naprawdę, niemożliwe, żebyśmy byli tacy, tutaj, niemożliwe, żebym ja był kimś, kto się nazywa Horacio. Ten duch tutaj, ten głos umarłej Murzynki, która dwadzieścia lat temu zginęła w wypadku samochodowym: ogniwa nie istniejącego łańcucha. Jakim cudem tu jesteśmy, jak mogliśmy spotkać się tu dzisiaj, jeżeli nie przez prostą grę złudzeń, reguł przyjętych i uznanych, talia kart w ręku obłąkanego..." (rozdział 12, str. 51-52)

----------

Traveler dalej ufał i oczekiwał - tyle że za każdym razem z mniejszą nadzieją. Sny powróciły - oddzielne. Głowy spały tuż obok siebie, a w każdej z nich kurtyna podnosiła się na inne przedstawienie. Traveler ironicznie porównał to do sąsiadujących ze sobą kin na ulicy Lavalle i całkowicie stracił nadzieję. Nie wierzył już, aby zdarzyło się to, czego pragnął, a wiedział, że bez wiary to się nie zdarzy. Wiedział, że bez wiary nie zdarza się nic z tego, co powinno nastąpić, z wiarą też zresztą prawie nigdy. (rozdział 143, str. 545)

----------

Dlaczego miałbym litować się nad nią? Dlatego, że znalazłem jej list do syna, który w rzeczywistości był listem do mnie? Do mnie - autora pełnej korespondencji do Rocamadoura. Nie ma powodu do litości. Gdziekolwiek jest, włosy jej płoną jak wieża, parzy mnie z daleka, szarpie mnie w kawałki samą swoją nieobecnością. "Et patati et patata". Znakomicie się urządzi zarówno beze mnie, jak bez Rocamadoura. Niebieska mucha, jaka cudna, leci do słońca, ajajaj, skaleczyła sobie nos o szybę - i tragedia gotowa. A w dwie minuty później kupa szczęścia, bo udało jej się kupić papierowe laleczki, które powkłada do kopert i powysyła do przyjaciółek o nordyckich imionach, rozsianych po najnieprawdopodobniejszych zakątkach świata. Jak można żałować kotki albo lwicy? To są życio-maszyny, błyskawice. Jedyną moją winą było, że nie okazałem się dość dobrym paliwem, aby mogła sobie o mnie rozgrzewać ręce i nogi. Myślała, że wybiera płonący krzew, a dostała dzbanuszek zimnej wody. Moje biedactwo, cholera. ( rozdział 33, str. 198)

----------

Nie będę ci tłumaczył, co to są "ruchy Browna", no nie, tego nie będę ci przecież tłumaczył, wiedz jednak, że my oboje, Maga, tworzymy coś w rodzaju figury, ty - punkt umieszczony w jakimś miejscu, ja - inny punkt w drugim, oba przemieszczające się w stosunku do siebie, ty - prawdopodobnie teraz na rue de la Huchette, podczas gdy ja odnajduję tę powieść w twym opuszczonym pokoju, jutro ty na Gare de Lyon (jeżeli jedziesz do Lukki, jedyna moja), ja na rue du Chemin Vert, gdzie odkryłem wcale niezłe winko - i tak, po trochu, Maga, figura nasza staje się coraz bardziej absurdalna, a nasze ruchy szkicują coś podobnego do rysunków much, przelatujących z pokoju do pokoju, stąd tam, nagle zawracają - stamtąd tu, i to właśnie nazywa się "ruchami Browna", teraz rozumiesz? Kąt prosty, linia, która się wznosi, stąd tu, z tyłu do przodu, w górę i w dół, gwałtownie, nagle hamując i niespodziewanie startując w odwrotnym kierunku - tworząc obraz, figurę, coś równie nieistniejącego jak ty, jak ja, jak dwa zagubione w Paryżu punkty, przesuwające się stąd tam, stamtąd tu, rysujące swój obraz, tańczące dla nikogo, nawet nie dla siebie samych, nie kończący się rysunek, pozbawiony sensu. (rozdział 34, str. 204-205)

----------

Morelliana.
Myślę o zapomnianych gestach, o rozlicznych pozach i słowach pradziadów, o tych wszystkich rzeczach, powoli zapominanych, nie odziedziczonych, jedne za drugimi opadających z drzewa czasu. Tej nocy znalazłem na stole świecę, dla zabawy zapaliłem ją i przeniosłem przez korytarz. Ruch powietrza o mało co nie zgasił jej, wtedy moja ręka sama uniosła się, aby stulić się i osłonić płomień żywym abażurem, ochraniając go przed powiewem. Podczas gdy ożywiony płomień prostował się, pomyślałem, że był to gest nas wszystkich (pomyślałem nas wszystkich, i dobrze pomyślałem) przez tysiące lat, przez całą Erę Ognia, dopóki nie zastąpiono go elektrycznym światłem. Wspomniałem inne gesty, gest kobiet unoszących spódnice, mężczyzn - chwytających za szpadę. Niby zagubione słowa dzieciństwa, po raz ostatni zasłyszane z ust odchodzących przodków. Nikt już nie mówi w moim domu "modrzewiowa komoda", nikt nie wspomina "konsolki". Jak dawne melodie, walce z lat dwudziestych, jak polki, które wzruszały naszych dziadów.

Myślę o przedmiotach, kasetkach, rzeczach, które od czasu do czasu odkrywa się na strychach, w kuchniach, w starych spiżarniach, i nikt już nie jest w stanie wytłumaczyć, do czego służyły.

Próżnością jest myśleć, że rozumiemy działanie czasu: grzebie on swoich zmarłych i chowa klucze. Jedynie w snach, w poezji, w zabawie - zapalić świecę i przenieść przez korytarz - z rzadka pochylamy się nad tym, czym byliśmy ongi, zanim staliśmy się tym, czym ewentualnie teraz jesteśmy. (rozdział 105, str. 463)


Fragmenty pochodzą z książki
Gra w klasy (Cortázar Julio), przełożyła Zofia Chądzyńska, Wydawnictwo Literackie, 1974 r.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 1473
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: