Dodany: 12.08.2021 12:15|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

7 osób poleca ten tekst.

Czepliwy czytelnik ma problem z odzyskaniem fonii


Czepliwy czytelnik (Cz.cz.) nie zawsze ma się czego czepiać; właśnie się zorientował, że nie pamięta, kiedy ostatni raz ocenił jakąś książkę na mniej niż 3. A, nie, ma zapisane: w marcu 2014. Nie oznacza to, że z czasem zrobił się bardziej pobłażliwy, ani, że poziom obecnie wydawanej literatury jest tak wysoki, by trudno było natrafić na kiepski tytuł; po prostu wyjściowo staranniej selekcjonuje lektury, nie kupuje i przeważnie nawet nie wypożycza książki, jeśli już wie, że z jej autorem mu nie po drodze albo, jeśli na podstawie fragmentu przeczytanego w sieci podejrzewa, że całość mu się nie spodoba.
Przeważnie. Bo, na przykład, trafi się na cykl kryminalny, w którym niby każda część jest osobną całością, ale wszystkie spaja jeden wątek, który zostanie rozwiązany (chyba) dopiero w ostatniej. Dwie pierwsze nie są olśniewające, mankamentów mają sporo, i właściwie na nich by się już skończyło, ale akcja tej drugiej urwała się w takim miejscu, że trudno wytrzymać bez dowiedzenia się, co dalej. Więc się idzie i wypożycza. I potem się ma za swoje…

Właściwie można by wypożyczyć tylko „Czerwonego Pająka”, bo treść „Lampionów” z grubsza poznało się z oglądanego jakiś czas temu serialu. Ale akurat nie było, a Lampiony (Bonda Katarzyna) były. Zatem Cz.cz. pomyślał sobie: a, co mi szkodzi, najwyżej sobie odświeżę. I już na początku trochę go zdezorientowało, bo okazało się, że główna bohaterka bierze udział w jakiejś dziwnej nocnej grze; początkowo sądził, że może urządzono jej sprawdzian predyspozycji psychofizycznych, potem lekko zbaraniał, gdy nieznajomy o pseudonimie Łysy Łoś zaczął jej streszczać swój życiorys, a na końcu sceny zbaraniał podwójnie, w dalszym ciągu nie wiedząc, co to wszystko właściwie miało znaczyć i kim naprawdę był rozmówca Saszy. Tego się Cz.cz. nie dowiedział. Ani zaraz, ani potem. Gdyby nie widział serialu, nie wiedziałby też przez dłuższy czas, że konsekwencje błędu popełnionego przez bohaterkę w finale „Okularnika” okazały się nie aż tak tragiczne, jak można było przypuszczać; autorka postanowiła ten fakt przed czytelnikami ukryć, by dopiero niemal w połowie akcji zrobić im niespodziankę, ale dla wątku kryminalnego, tak czy owak, nie ma to najmniejszego znaczenia.

A ten jest mianowicie taki, że Sasza, oczyszczona z formalnych zarzutów przez samą panią generał i zatrudniona na etacie, natychmiast po tym zostaje z Gdańska oddelegowana do Łodzi, gdzie wydarzyło się w krótkim czasie kilka zagadkowych podpaleń i poważny wybuch. Ten ostatni budzi szczególny niepokój policji, podejrzewającej, że mógł to być samobójczy zamach terrorystyczny, a „pewne jest, że tej rangi zamachu sprawca nie przygotował sam”[127]. Zatem Sasza, pod pozorem sporządzenia profilu podpalacza, w rzeczywistości ma rozpracować domniemaną siatkę dżihadystów. To pierwsze zadanie, niby nieważne, udaje jej się doskonale; co do reszty, w zasadzie trudno powiedzieć, żeby rozwiązanie sprawy (a raczej kilku spraw) było jej dziełem, bo właściwie wydarzenia toczą się same. I to w takim tempie, w tylu miejscach i przy udziale tylu osób, że starczyłoby na trzy osobne powieści…

Podobnie, jak w poprzednich częściach cyklu, akcja rozbita jest na dziesiątki scenek, których wzajemne powiązania zostają odkryte niekiedy dopiero po stu czy dwustu stronach - pod warunkiem, że istnieją, bo niektóre wątki są po prostu luźno wplecione w tło i mają z innymi tyle wspólnego, że przewijają się przez nie te same postacie, zupełnie bez znaczenia dla intrygi kryminalnej. Jeśli chodzi o zdarzenia – czegóż tu nie ma! Oprócz wzmiankowanych podpaleń (z których przynajmniej jedno nie jest typowym znamieniem działania piromana, lecz ewidentnym zabójstwem z premedytacją) i wybuchów jest jeszcze działalność „czyścicieli kamienic”, fałszerstwo, oszustwo, gwałt, kilka brutalnych pobić. Jeśli chodzi o postacie, w samym głównym nurcie akcji jest ich ze trzydzieści, na drugim i trzecim planie też niemało, a wiele z nich – i policjanci, i przedstawiciele świata przestępczego – oprócz imion i nazwisk mają też przydomki, pseudonimy czy, jak kto woli, „ksywy”, niejednokrotnie wymieniane dopiero na drugiej czy trzeciej stronie sekwencji zdarzeń z udziałem danej osoby. Przydałby się taki indeks, jaki zwykli zamieszczać na początku lub końcu każdego tomu autorzy sag historycznych czy fantastycznych, tylko, że… wtedy autorka musiałaby zrezygnować z systematycznego zaskakiwania czytelników informacją, że na przykład dziewczyna, którą poznali pięć rozdziałów wcześniej jako narzeczoną pana X, jest również nieślubną córką pana Y i byłą podwładną pani Z (to dane całkowicie fikcyjne, żeby jednak komuś, kto takiego zaskoczenia pragnie, nie zepsuć przyjemności). Bogato jest również w tle, gdzie Bonda już tradycyjnie przemyca pokaźną porcję wiedzy a to o wpływie pożaru na organizm człowieka, zamkniętego w płonącym pomieszczeniu, a to o polskim antysemityzmie czy o historii i topografii Łodzi. W zasadzie to raczej Łódź, niż goszcząca w niej profilerka ma być prawdziwą bohaterką tej powieści, co chyba nie całkiem się udało, bo gdyby Cz.cz. paru osób z Łodzi nie znał i parę razy tam nie był, po lekturze nabrałby przekonania, że nie ma ochoty odwiedzać miasta, gdzie niemal wszyscy mówią paskudnym slangiem i słuchają rapu, względnie, co gorsza, sami rapują. Gdyby jeszcze ten nadmiar wszystkiego i ta przesadzona krzywizna zwierciadła, w którym ukazuje nam się miejsce akcji, nie łączyły się z lekką chaotycznością kompozycji i pewną liczbą poważniejszych usterek, o których poniżej, pewnie Cz.cz. przyjąłby do wiadomości usprawiedliwienie autorki z posłowia („Od początku wiedziałam, że będzie to najbardziej awanturnicza, zwariowana, ale i najbardziej polifoniczna opowieść, jaką przyszło mi napisać (…). Upraszam o dystans do przebiegu fabularnego i odrobinę poczucia humoru”[630]) i ocenił „Lampiony” niewiele gorzej, niż równie pełne wszelkich detali kryminały Rowling o Cormoranie Strike’u. Ale nie był w stanie.

Albowiem, po pierwsze, Cz.cz. jest przekonany, że nawet w najbardziej awanturniczej i zwariowanej powieści – jeśli nie jest to powieść fantasy – ktoś, kogo życia pozbawiono, co autor zasygnalizował za pomocą terminów takich, jak „trup”, „ciało” czy „zwłoki”, nie ma prawa ożyć. Tu taka sytuacja powtarza się dwukrotnie: w jednym z pierwszych rozdziałów „zwłoki (…) porzucili jak ścierwo” [49], krótko potem sąsiad domniemanego nieboszczyka odkrywa, że napotkany w zakamarku „stękający kształt (…) sikał krwią i prawie wcale się nie ruszał” i obawia się, że „ludzie z radością by mu przybili [gdzie? – przyp. rec.] te mielone klopsy, które do niedawna były Bogusiem” [74], później zaś człowiek, z którego zrobiono owe „klopsy”, po stosunkowo niedługim pobycie w szpitalu wygląda na zdrowszego i przystojniejszego, niż przed śmiertelnym pobiciem; drugi osobnik aż trzykrotnie zostaje określony mianem nieżywego („Szadź przeszukał zwłoki. (…) podczołgała się do zwłok. (…) Był martwy (…) [328]”), po czym dowiadujemy się, że „wciąż istnieje. Szesnaście osób ratowało mu życie. Wciąż kutas jest żywy”[347]. Pomińmy trzeci epizod, w którym ofiarę zidentyfikowano jedynie na podstawie znalezionych przy niej dokumentów, choć miało to miejsce już w czasach, gdy w przypadku niemożności rozpoznania ciała można było wykonać badania DNA, i w kraju, który na takie badania było stać.

Po drugie, jest zdania, że jeśli ktoś chce wzbogacać tło w detale, które nie są nikomu do niczego potrzebne, to przynajmniej powinien w ich zakresie zachować konsekwencję. Tymczasem przebieg zmiany wyglądu pewnej drugoplanowej postaci był następujący: najpierw „na głowie miała dziwaczną folię z gumką, a na twarzy czarne zacieki”[76]; kto chociaż raz widział domowe farbowanie włosów, będzie przekonany, że właśnie to czyniła rzeczona osoba, tymczasem niespodzianka: chwilę potem „folia leżała w wannie wraz ze ślicznymi, od bodaj dwudziestu lat całkiem białymi lokami czterdziestoparolatki (…) [skoro loki odpadły i były nadal białe, to z czego były te czarne zacieki? – przyp. rec.] Na głowie kobiety tkwił teraz czarny plaskaty kask” [77], co zostaje dalej sprecyzowane: „zamiast białych loków (…) miała na głowie perukę – czarny, krótko ostrzyżony kask”[85]. Zaś dzieje pewnego ważnego dla ostatecznego rozwiązania przedmiotu przedstawiają się tak:
„– Udało się ją [mapę – przyp. rec.] odzyskać? – zdziwiła się Załuska.
– Częściowo – przyznał Cuki. – Ptyś zeżarł ją w pierdlu, ale potem wysrał. Połowa się nie zachowała”[612].

Po trzecie i najważniejsze, Cz.cz. jest w stanie przełknąć nawet bardzo udziwnioną i zagmatwaną fabułę, jeśli strona techniczna opowieści jest bez zarzutu. Oczywiście, autor w ferworze weny twórczej może się tu i ówdzie zagalopować, potknąć, zapętlić językowo, lecz po to przecież ma redaktora i jednego czy dwóch korektorów, żeby ci się dobrali do wszystkich tych nierówności i niestosowności i albo sami je wygładzili, albo skłonili do tego samego pisarza. Tymczasem – przykro to powiedzieć, bo rzecz dotyczy wydawnictwa z niezłą przecież renomą – zdaje się, że się ktoś do dzieła zupełnie nie przyłożył, bo pod względem stylistycznym i językowym znalazło się tu jeszcze więcej defektów, niż w dwóch poprzednich tomach.
Jeśli się chce stosować stylizację językową, wszystko jedno, czy ma to być gwara miejska, czy żargon środowiskowy, trzeba zadbać o pewną konsekwencję: miejsce wyrazów zaczerpniętych z gwary/slangu jest w dialogach lub w monologach wewnętrznych bohaterów. „Dekorowanie” nimi narracji jest zabiegiem ryzykownym i nawet u Reymonta niekoniecznie się sprawdziło, a jeśli ktoś ma mniejsze umiejętności językowe, niż noblista, wychodzi coś w rodzaju: „Rozciągnął usta w szerokim uśmiechu, odsłaniając brak dwójki, po czym ćwiknął po mistrzowsku tym otworem na chodnik” [48]. A nawet, jeśli się znajdą teoretycznie na właściwym miejscu, powinny być zastosowane sensownie. Tymczasem intelektualistka, która właśnie padła ofiarą wyjątkowo brutalnego gwałtu (po czym, nawiasem mówiąc, powinna być nieprzytomna z bólu i upływu krwi), zwraca się do swoich wybawców-uliczników, jakby całe życie nic nie robiła, tylko rozmawiała z przedstawicielami świata przestępczego: Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu, a zaraz potem pod adresem gwałciciela wygłasza zagadkową perorę: Uwaga: po kliknięciu pokażą się szczegóły fabuły lub zakończenia utworu[328-329] .
Nadal sporo pozostawia do życzenia kwestia podmiotu domyślnego („Przerwał, spojrzał na papieros w brakującej dwójce ziomka. Nawet się nie złamał. Chłopak wyjął go teraz…”[50]; „wskazał na jej skórzaną kurtkę, której nie zdjęła, bo traktowała ją jak alternatywny mundur. I dopiero patrząc na kurtkę Kościeja zrozumiała, że [kto? – przyp. rec.] ma na sobie kropka w kropkę miniaturę własnej [czyjej? – przyp. rec.] zbroi służbowej. Tyle że jego była ewidentnie nowa”[138]; „Wyniszczony organizm odrzucał kolejne przeszczepy, także te rodzinne. Między chemią a zabiegami miał dużo wolnego czasu i mnóstwo czytał”[188]) i stosowanie podmiotów zastępczych, przybierające nieraz postać wręcz groteskową („…pomyślał z żalem Boguś. Potem runął i Rakowiecki”[48] – a mowa o tej samej osobie).
Trafiają się i grubsze nieporadności stylistyczne, rażące powtórzeniami i niezgodnościami gramatycznymi:
„Wysunęły się nogi w pomarańczowych nakładkach na skórzane, ręcznie robione buty. (…) odparł adwokat, odbierając z rąk Ziębińskiego płaszcz, który zaraz przejęli dwaj dobrze zbudowani ochroniarze. To samo stało się z zabłoconymi kaloszami [to znaczy, adwokat je odebrał z rąk gościa i podał ochroniarzom? – przyp. rec.]. Na nogach biznesmen miał teraz ręcznie szyte buty… [180-182]”; „Makabra tego miejsca zbrodni polegała nie na odrażającym obrazie pośmiertnym wnętrzności, krwi i mięsa, lecz czymś wręcz przeciwnym. Skóra ludzka w zetknięciu z temperaturą skurczyła ciała ofiar. Wyglądali, jakby spali”[217].
A najgorzej wychodzi, gdy autorka próbuje być dowcipna lub oryginalna, stosując nieoczekiwane połączenia wyrazów lub wstawiając określenia niekoniecznie pasujące do danego kontekstu: „poczuła, jak agresor osłania jej głowę, by nie gruchnęła czaszką, a po chwili owionął ją jego kwaśny oddech. Nie palił, to pewne, ale lubił pożywienie z surowej cebuli”[15]; „przegoniła niechciany flesz, kiedy budziła się w sukience z poprzedniego wieczoru, z epickim kacem…”[19]; „zaśmiała się egzotyczna brunetka z wielką miłością do piercingu, powoli rozwijając z szyi szalik”[61]; „zamknięta w sobie jak butelka wyłowiona z morza po wielu latach dryfowania w przestworzach”[63]; „podbiegł niewielki mężczyzna lisek w odblaskowej kurtce z kreszu pamiętającej na żywo zaczeskę Lou Reeda typu »alf«”[301]; „wyglądało, jakby przemawiał do Beni już dłuższy czas i tylko ona dopiero teraz odzyskała fonię”[326].

Cz.cz. w sumie nie wie, jak wytrzymał do końca, ale wytrzymał; a teraz chyba podryfuje w przestworzach, bo inaczej nie odzyska fonii…


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 384
Dodaj komentarz
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: