Dodany: 22.07.2021 23:20|Autor: julekkk
Człowiek z niezbyt wysokiej wieży
„Wrzesień 1976” - przeczytałem i to był koniec przygody. Przygody, którą odkładałem od kilku lat na potem i na potem. Czy uda mi się przeczytać wszystko, co Józef Hen kiedykolwiek napisał? Dzieło jest ogromne, ale wydaje mi się, że czasu na to mam jeszcze mnóstwo. Przeczytałem już wiele, a co najmniej drugie tyle mam jeszcze przed sobą. I zawsze, kiedy docieram do ostatnich słów książki, jestem tak pełen myśli i wzruszenia, że pęknąć zdaje się być tylko kwestią przypadku. Przed chwilą był opis śmierci Montaigne'a: opis niespieszny, powoli oswajający czytelnika z tym, co nieuchronne. Odchodzenie wielkiego człowieka, który sam do końca ze swojej wielkości nie zdawał sobie sprawy. Hen przytacza mity, różne historie na temat szczegółów tej śmierci, ale fakt, że są to właśnie mity, wyraźnie nam podkreśla. Sam woli spointować to zwięźle: zmarł tego i tego dnia w Montaigne. Tak kończy się życie filozofa, pisarza, tak kończy się też książka o nim.
Jeżeli chciałbym jednym słowem określić ducha tej książki, słowem tym byłaby czułość. Hen kocha swojego bohatera, a miłość jego przebija z dosłownie każdego zdania tej książki. Pisaniu jej poświęcił wiele i to widać. Mnogość źródeł, odniesień, różnorakich świadectw budzi niekłamany podziw. Przede wszystkim jednak stworzył na nowo postać Michała z Montaigne; odmalował go takim, jakim go sobie wyobrażał czytając „Próby” i wszystkie opracowania poświęcone Montaigne'owi.
Ten gigantyczny nakład pracy, szukania źródeł, analizy i własnych przemyśleń bynajmniej nie przytłacza. Ukryty został w tekście: czasem między wierszami, czasem po prostu to widać. Ale autor nie chełpi się tym, co to, to nie. Daje nam książkę lekką, przejrzystą, bogatą w treść i nieskazitelną formalnie. Każde zdanie, które się na nią składa, po prostu cieszy. Już choćby na początku; te pierwsze słowa: „Pani zamku w Montaigne szczęśliwie zległa: syna macie, panie Piotrze Eyquem, dziedzica włości i nazwiska...”[1] Czy którakolwiek inna biografia zaczyna się w taki sposób? Wskażcie mi ją, a będę Waszym dozgonnym dłużnikiem. Tymczasem te pierwsze słowa książki Hena od razu rzucają nas na głęboką wodę: w wartki nurt opowieści, z którego to nurtu nie chce się wychodzić, a pławienie się w nim oczyszcza, odświeża i wzrusza.
Montaigne Hena to nie pomnik z brązu. To człowiek i tyle. Filozof właściwie z przypadku, sam zdziwiony swoim dziełem, które zdaje się żyć własnym, nie do końca zależnym od autora „Prób” życiem. Zostaje nam tu swoją drogą zdradzona pewna pisarska tajemnica: fakt, że kiedy pisze się bez z góry powziętego planu, lecz raczej z potrzeby serca, utwór wymyka się spod kontroli i niejednokrotnie zaskakuje samego twórcę. Montaigne często serwuje nam sprzeczne ze sobą tezy. Widać, że z biegiem lat, w miarę nabywania życiowych doświadczeń, o tych samych sprawach myślał w odmienny sposób. Wszystkie te sprzeczności i polemiki dostajemy, rzecz jasna, na tacy. Hen, idąc za przykładem innych specjalistów od Montaigne'a, analizuje kolejne wydania „Prób”, przytacza nam notatki i poprawki na marginesach i porównuje „Próby” z innymi zapiskami swego bohatera. I tę wnikliwość również trzeba docenić.
Czy można tej książce cokolwiek zarzucić? Być może te rzadkie - ale jednak - próby usprawiedliwiania Michała de Montaigne w rozmaitych sytuacjach. Ale czemu nie brać za dobrą monetę spraw, powiedzmy, wątpliwych? Czemu nie próbować odczytywać ich na korzyść bohatera, zwłaszcza bohatera, którego się po prostu lubi? A Hen lubi autora „Prób” i widać to w każdym zdaniu tej książki. Zresztą, jak tu go nie lubić? Montaigne to nie żaden napuszony filozof – teoretyk życia i wydumanych spraw. To człowiek, który własnym rozumem i własną intuicją stara się dociec właściwego sensu zagadnień będących przedmiotem jego zainteresowania. Pacyfista dumny ze swych żołnierskich przygód. Domator, który jednak wybiera się w daleką podróż i daje nam z niej zachwycający reportaż. Członek sędziowskiego trybunału sprzeciwiający się karze śmierci (a mamy przecież wiek XVI). To człowiek, który nie waha się pisać o swoich słabościach, o kamicy nerkowej, na którą cierpi i o tym, że najbardziej żałuje tego, że nie może już spółkować na stojąco.
Książka Józefa Hena ma nienaganną strukturę. Na początku są narodziny, na końcu zaś śmierć filozofa. Pomiędzy przestrzeń życia i twórczości. Jeżeli ktoś o Michale de Montaigne w ogóle dotąd nie słyszał, pozna go i pokocha z pewnością. Ale przyznać trzeba, że ta biografia wymaga jednak pewnego rozeznania w historii (zwłaszcza historii Francji), w literaturze i (tu nawet nie tak bardzo) w filozofii. No, ale ktoś zupełnie zielony raczej po nią nie sięgnie, więc nie ma o czym mówić. Zresztą dlatego też nie tracę czasu i liter na jakieś biograficzne wprowadzenie. Na koniec pozwolę sobie przytoczyć kilka myśli Montaigne'a szczególnie mi bliskich. Oczywiście w przekładzie Boya:
„(…) kiedy igram z moją kotką, któż wie, czy ona bardziej nie bawi się mną niż ja”[2];
„(...) na najwyższym tronie świata i tak siedzimy jeno na własnym zadku. Najpiękniejsze życie jest to, które kształtuje się na wzór pospolity i ludzki, z porządkiem, ale bez cudu i bez przekraczania miary”[3];
„Człowiek uczony nie jest uczony we wszystkim; ale rozumny człowiek jest we wszystkim rozumny, nawet w tym, czego nie wie (...)” [4];
„Ja, dla siebie, lubię tylko książki albo ucieszne i łatwe, które mnie łechcą do śmiechu, albo te, które mi niosą pociechę i doradzają, jak mam kierować życiem mym i śmiercią” [5].
Chcecie więcej? Polecam zarówno biografię, jak i same „Próby”. Warto!
[1] Józef Hen, „Ja, Michał z Montaigne”, Wyd. W.A.B., 2009, s. 7.
[2] Michele de Montaigne, „Próby”, tłum. Tadeusz Boy-Żeleński, Wyd. Zielona Sowa, 2004, s. 341.
[3] Tamże, s. 842.
[4] Tamże, s. 609.
[5] Tamże, s. 199.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.