Dodany: 06.07.2021 09:23|Autor: dot59
Świadkowie nie wychodzą bez ran
Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59
Nie pierwszy raz mi się zdarza, że mi się w krótkim czasie, niemal jedna po drugiej, trafiły dwie lektury w jakiś sposób pokrewne tematycznie – tym razem tak odległe gatunkowo, że bardziej już się nie da, bo jedna z nich, „Pył snów” Stevena Eriksona, to czystej krwi epicka fantasy, z wojną przetaczającą się w nieistniejącym czasie przez nieistniejący świat, którą widzimy na ogół – choć nie tylko – oczyma uwikłanych w działania militarne dorosłych, druga zaś, „Wojenka” Magdaleny Grzebałkowskiej – reportaż historyczny z jak najprawdziwszymi bohaterami, którzy w czasach wcale nie tak bardzo odległych poczuli na własnej skórze, co to znaczy być dzieckiem w kraju dotkniętym zmaganiami wojennymi. Porównać ich się – ze względu na tę rozbieżność konwencji i stopnia realności – nie da, da się natomiast powiedzieć, że łączy je wspólna perspektywa, z której wojna doprawdy rzadko zdaje się bohaterską przygodą, umacniającą poczucie patriotyzmu, a nader często katastrofą, z której się niełatwo podźwignąć, która odciska swój ślad na każdym, nawet, jeśli jakimś cudem udało mu się zostać z boku.
Podobnie jak kilkanaście lat temu białoruska noblistka, teraz polska reporterka wzięła na warsztat historie osób, którym wojna odebrała dzieciństwo. Aleksijewicz, mimo znacząco większej liczby bohaterów, miała zadanie nieco prostsze, bo, po pierwsze, łatwiej jej było dotrzeć do ludzi zamieszkałych na terenie jednego – własnego – kraju (materiał zaczęła zbierać jeszcze za czasów byłego ZSRR), a po drugie, w tej grupie wiekowej, do której należą wojenne dzieci, nawet jedna dekada może mieć istotny wpływ na liczebność i sprawność psychofizyczną indagowanej populacji. Ci, z którymi rozmawiała Grzebałkowska, żyją (albo żyli, bo nie wszyscy doczekali publikacji książki) w kilku krajach na obu półkulach i w chwili spotkania z nią liczyli sobie od siedemdziesięciu paru do około dziewięćdziesięciu lat. To już wiek, w którym pewne rzeczy mogą ulecieć z pamięci, nawet, jeśli ogólna wydolność intelektualna pozostaje dobra. Czasem, jak w przypadku bohaterki historii „Księga żywotów Diny”, ulatują dużo wcześniej i zostają zastąpione… wymysłami? Wyobrażeniami? Pragnieniami? Nie dlatego przecież, by osoba wspominająca chciała kogoś wprowadzić w błąd, ale dlatego, że jej umysł z jakiegoś powodu broni się przed utrwaleniem tego, co zapamiętał, bo wspomnienie sprawia ból, przykrość, dezorientuje, odbiera spokój. Nie ma w tym nic dziwnego, bo z wojny, bez względu na to, czy się ją przeżyło jako małe dziecko, czy jako nastolatek, czy się trafiło w samo centrum zła, czy przemknęło bokiem, trudno wyjść bez ran na duszy.
Bo jakże często ojciec zakłada mundur i żegna się, by nigdy nie wrócić. Albo, co gorsza, paraduje dumnie w mundurze zwycięzcy, a o tym, w jaki sposób zwyciężał, dziecko – jak Niklas, najmłodszy syn Hansa Franka – dowiaduje się dopiero, gdy przychodzi czas zasłużonej kary.
Bo nagle sama narodowość lub język staje się przyczyną, że najeźdźcy albo i czasem nawet swoi, którzy z dnia na dzień zostali wrogami, wyganiają z domu, zamykają w gettach, wywożą do obozów, i nawet, jeśli (tak, jak w przypadku obywateli pochodzenia japońskiego internowanych w USA) ostatecznym celem tych gett i obozów nie jest zagłada, nie są one środowiskiem, w którym dziecko może spokojnie i bezpiecznie egzystować. Bo wszystko, co do tej pory istniało, traci fundament, bo przyszłość, która przecież nawet w czasach pokoju nigdy nie jest stuprocentowo pewna, teraz zmienia się w jedno wielkie zagrożenie.
Kilkanaście historii: mali powstańcy i mali zesłańcy, dzieci pułku i dzieci getta, dzieci urodzone w łagrach i prawie dorosłe dziewczyny na przymusowych robotach, wojenne sieroty i dzieci oddzielone od rodzin. Polacy, Rosjanie, Hiszpanie, Niemcy, Żydzi, Japończycy i tacy, którzy, jak Dina Szulkiewicz i Artur (Arthur) Pawłowski (Pawlowski) nadal nie są całkiem pewni swojej narodowości.
Każda z nich opowiedziana z wielkim taktem, wnikliwością, szacunkiem dla bohatera, kapitalnym stylem, perfekcyjnym językiem, wzbogacona unikalnym materiałem fotograficznym.
Po takiej lekturze ośmielam się stwierdzić, że autorka, która dowiodła swojej klasy jako biografka (m.in. „Ksiądz Paradoks”, „Beksińscy”) i próbowała już sił w reportażu historycznym („1945: Wojna i pokój”), może w tej chwili śmiało zająć miejsce obok Małgorzaty Szejnert i Hanny Krall, mistrzyń polskiej szkoły reportażu. Takie książki chce się czytać, choć – jak to z natury reportażu wynika – raczej rzadko bywają lekkie, łatwe i przyjemne, dając w zamian wiedzę o różnych aspektach życia i o ludzkiej naturze.
Ocena recenzenta: 5,5/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.