Dodany: 05.07.2021 14:48|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

2 osoby polecają ten tekst.

Po co i dokąd zmierzacie, Malazańczycy?


Cykle powieściowe najchętniej czytałabym jednym ciągiem, względnie dbając, by odstęp między poszczególnymi częściami nie przekraczał miesiąca. I najczęściej tak robię, jeśli tylko mam do dyspozycji całość; na tę okoliczność potrafię nawet wstrzymać się z lekturą pierwszego tomu do momentu, w którym wiem, że ostatni będzie za chwilę do kupienia lub wypożyczenia w bibliotece. W przypadku „Malazańskiej Księgi Poległych” zrobiłam wyjątek, postanawiając, że będę ją czytać co roku na wyjeździe urlopowym, bo tylko wtedy mam okazję oddania się przez kilka dni wyłącznie lekturze, ze spokojnym robieniem notatek i wypisywaniem cytatów. I nawet tego postanowienia nie dotrzymałam: jednego roku urlop okazał się za krótki, następnego, choć był, to go właściwie nie było, bo co to za urlop spędzony w domu podczas zarazy… i tak minęły prawie trzy lata od chwili, gdy przewróciłam ostatnią stronę „Myta Ogarów”.
Przypuszczałam, że w takich okolicznościach, czytając Pył snów (Erikson Steven), będę musiała co chwilę zaglądać do ściągawki (którą przewidująco zgrałam na czytnik), sprawdzając, kto jest kim i co mu się przydarzyło, gdy się nań ostatnio natknęłam (co mogło mieć miejsce nie jeden, ale na przykład trzy tomy – czyli pięć albo sześć lat – wcześniej, jako że Erikson niektórych bohaterów potrafi porzucić na dość długo, wprowadzając ich potem ponownie do akcji w zupełnie nieoczekiwanym momencie). Ale ku mojemu zdziwieniu, mimo upływu tak długiego czasu, zostało mi w pamięci dosyć, bym nie myliła Hetan z Hellian, Kilavy z Kilmandaros, Onracka z Onosem, Toca z Toolem, Toola z Teholem, Trullem albo Trellem, a tego ostatniego z Treachem, i w dodatku kojarzyła poprawnie narodowość większości postaci. Zależności między bogami, grotami, taliami itd. i tak nie miałam do końca połapanych; mechanika magii w tym świecie jest wyjątkowo skomplikowana (po dziewięciu tomach nadal nie mam pojęcia, dlaczego ta sama postać w jednej sytuacji może prawie wszystko, a w drugiej prawie nic, na jakiej zasadzie jeden zabity zostaje ożywiony, drugi pozostaje martwiakiem, trzeci staje się czymś w rodzaju bóstwa, ale nie do końca, a czwarty umiera definitywnie, i tak dalej), więc nawet nie próbowałam zapamiętywać informacji z tego zakresu. Zresztą, szczerze powiedziawszy, magia to przecież jedynie widowiskowa oprawa prawd znanych nam z zupełnie niemagicznego świata. I właśnie to, co spod niej prześwieca, co się obok niej przemyka, stanowi tę prawdziwą wartość, wcale nie pośledniejszą, niż wartość czegoś, co moglibyśmy (ale nie zawsze możemy) widzieć na własne oczy lub poznać za pośrednictwem niefantastycznej literatury.

Nie dotarłszy jeszcze do końca cyklu, już jestem w stanie sformułować jego najważniejsze przesłanie. Wojna – każda, bez najmniejszego wyjątku, czy się toczy między dwoma gangami ulicznymi w jednej niewielkiej dzielnicy, czy między dwoma mocarstwami, ogarniając parę kontynentów – to coś najgorszego, co może się ludzkości przydarzyć. Klęski żywiołowe czy epidemie także sieją zniszczenie, także krzywdzą, ale wojna prócz tego jeszcze demoralizuje, wypacza osobowość praktycznie każdego, kto w niej uczestniczy. A zwłaszcza tego, kto – choćby niechcący, wstąpiwszy do armii z biedy czy z braku innego pomysłu – uczynił sobie z niej sposób na życie. Tom po tomie patrzymy na ludzi, którzy nie potrafią robić nic innego, tylko walczyć; nie muszą nawet dokładnie wiedzieć, o co i z jakiego powodu, ale muszą się bić, bo taki mają rozkaz, a poza tym, cóż by robili, gdyby się nie bili? Nie widzą sensu ani celu w tym, co robią, ale też nie znajdują ich w niczym innym; starają się przetrwać, bo tak im każe instynkt, ale właściwie nie wiedzą, po co… Czy nie tak właśnie czuli się – przynajmniej niektórzy – Amerykanie w Wietnamie lub Rosjanie w Afganistanie?
A skąd się przede wszystkim bierze wojna? Jakże zwięźle i wymownie odpowiada na to pytanie dialog pomiędzy Withalem i jego żoną, reprezentującą jeden z bardziej (choć nie najbardziej) wojowniczych ludów powieściowego świata:
„– Sandalath, dlaczego Tiste ruszyli na wojnę przeciwko K’Chain Che’Malle?
– Jak to dlaczego? – zapytała ze zdziwioną miną. – Byli inni od nas”.

Inni. No właśnie. Innym się albo próbuje narzucić własny sposób życia, własną wiarę, własną moralność, albo się z nimi walczy do upadłego. Czasem nie są nawet tak bardzo inni, różniąc się najwyżej językiem czy odcieniem skóry, ale inności przydaje im fakt, że mają coś, czego nie mają ci drudzy: żyźniejsze ziemie, obszerniejsze pastwiska, kopalnie cennego surowca. Lecz to przecież nie zwykli rolnicy i rzemieślnicy nagle stwierdzają: ha, u tych zza miedzy lepiej rośnie kukurydza i dlatego są nam obcy i wrodzy – nie, do tego potrzebni są jeszcze złotouści i charyzmatyczni przywódcy, którzy reszcie ludności wytłumaczą, że na przykład bóstwo tamtych ma dwie twarze, więc jest fałszywe, a jako takie zagraża całemu światu, albo, że posiadanie przez tamtych łusek i ogona jest przeciwne naturze i obraża uczucia patrzących… Zawsze ktoś stoi za tym, że jeden naród uważa, iż powinien pozostałym nieść prawdziwą cywilizację albo prawdziwą religię, a inny nie potrafi istnieć, nie walcząc z kimkolwiek o cokolwiek (tak, jak Barghastowie, którzy od swego nowego wodza, nade wszystko pragnącego pokoju, żądają, by znalazł im wroga).

I właściwie wokół tego wszystkiego – wojny, podboju, władzy, polityki – kręci się zasadnicza część akcji i całej MKP, i bieżącego tomu, w którym główną osią fabuły jest wymarsz sprzymierzonych wojsk malazańskich i letheryjskich w stronę nieznanego dotąd czytelnikowi kraju Kolanse, a równocześnie dramatyczna ucieczka przez pustynię Węża – gromady dzieci ocalałych po przeprowadzonych w tymże kraju przez Forkrul Assailów czystkach na tle religijnym. W międzyczasie towarzyszymy pertraktacjom dyplomatycznym pomiędzy państwami, o które zahacza trasa przemarszu i tymi, które w nich uczestniczą (prym wiedzie zwłaszcza niewielki kraik Bolkando, którego król jest czystym figurantem, a królowa z jedną z córek oraz kanclerz pospołu z wodzem armii rywalizują ze sobą, realizując cokolwiek sprzeczne interesy), dramatycznym losom plemion Khundryli i Barghastów (które, zapętlone w przymus wojowania, a niemające ku temu ani dostatecznych powodów, ani wystarczających sił, są na najlepszej drodze do tego, by – tak jak z Elanów i Awli – pozostały z nich pojedyncze niedobitki, które nie będą w stanie odtworzyć populacji) oraz zmaganiom między dwiema rasami rozumnych reptilioidów, K'Chain Che'Malle i K'Chain Nah'ruk, w które wciągnięci zostają także ludzie. A także jesteśmy świadkami nieustających sporów i targów między bogami, bóstwami i nie-wiadomo-czy-bóstwami, spośród których każdy i każda ma jakiś własny interes w podsycaniu ludzkich waśni i kopaniu dołków pod innymi przedstawicielami panteonu.

Jest strasznie, groźnie, krwawo, brutalnie. Jest smutno i przygnębiająco, rzadziej neutralnie, a już naprawdę z rzadka odrobinę weselej (zwłaszcza, gdy akcja przenosi się na królewski dwór w Letheras albo na pokład statku nieumarłej Shurq Elalle; mogą też śmieszyć – o ile ktoś znosi żołnierskie poczucie humoru – niewyszukane dowcipy, płatane niecierpianemu przez wszystkich kapitanowi Milutkowi przez porucznika Pryszcza i desperackie usiłowania Milutka, by mu odpłacić pięknym za nadobne), czasem ze szczyptą nadziei, że może komuś, kogo się właśnie zdążyło polubić albo lubi się od dawna, uda się ujść cało z kolejnej hekatomby i odnaleźć wymarzony spokój ducha, ale częściej z żalem, że trzeba się rozstać z kolejną postacią, do której obecności się przywykło albo, że kogoś, za kim się nawet specjalnie nie przepadało, spotkał los tak okropny, że z tego współczucia zaczyna się go lubić bardziej… tylko i tak już na lubienie za późno…

Mimo tylu elementów, które mi nie do końca pasują, saga Eriksona wciąga mnie z równą siłą w każdej kolejnej odsłonie, urzeka rozmachem, barwnym stylem, i wyrazistymi, choć wcale nie nazbyt rozbudowanymi opisami, dzięki którym jak na dłoni widzę każdy krajobraz, każdą scenę, każdą osobę, zachwyca wiarygodnością ukazywania myśli poszczególnych postaci – od króla po szeregowego żołnierza, od prostytutki po księżniczkę – i świetnie zindywidualizowanym językiem. (Za te walory językowe chwała nie tylko autorowi, ale i Michałowi Jakuszewskiemu, którego translatorska biegłość nie ma sobie równych, przynajmniej jeśli chodzi o tłumaczy fantasy). I żal, że tylko jeden tom mi został… chociaż nie do końca tak jest, bo już wyniuchałam na anglojęzycznych stronach, że autor kończy „Trylogię Kharkanas”, opowiadającą dzieje Tiste, w międzyczasie napisawszy pierwszy tom „Trylogii Świadka/Świadectwa”, kontynuujący wątek Karsy Orlonga – czego, mam nadzieję, polski wydawca nie przeoczy ani nie zlekceważy.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 501
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 4
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 06.07.2021 11:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Cykle powieściowe najchęt... | dot59Opiekun BiblioNETki
"dlaczego Tiste ruszyli na wojnę (...)?
– Jak to dlaczego? (...) – Byli inni od nas"


Tak, inność może być próbą usprawiedliwiania napaści na inny kraj, ale wojny (szczególnie historycznie) wybuchały czy były wywoływane niekoniecznie z powodu poczucia odmienności czy wyższości nad innymi - w rzeczywistości były albo formą retorsji, albo prewencji, albo sposobem na powiększenie terytorium kraju czy napełnienie skarbca. A sojusze bywały zawierane między bardziej zróżnicowanymi stronami, niż napadana.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 06.07.2021 11:50 napisał(a):
Odpowiedź na: "dlaczego Tiste ruszyli n... | LouriOpiekun BiblioNETki
Oczywiście, natomiast - tak zresztą, jak to widzimy i w fabułach fikcyjnych, i w prawdziwej historii - tym, którzy mieli walczyć, niekoniecznie przedstawiano prawdziwe pobudki (zwłaszcza po stronie agresora znacznie łatwiej było zagrać innością, zagrożeniem z jej strony, niż tym, że jak im odbierzemy to i tamto, to całe społeczeństwo się wzbogaci).
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 06.07.2021 12:20 napisał(a):
Odpowiedź na: Oczywiście, natomiast - t... | dot59Opiekun BiblioNETki
I dlatego żołnierzy w okopach na pierwszej linii frontu wymienia się co kilka dni, aby nie zdążyli zauważyć, że po drugiej stronie są właściwie tacy sami ludzie, jak oni. Chyba w "Na zachodzie bez zmian" jest taka scena, gdzie dzielą się papierosami przez linię frontu, a potem bohater płacze nad zabitym przez siebie przeciwnikiem?
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 06.07.2021 14:24 napisał(a):
Odpowiedź na: I dlatego żołnierzy w oko... | LouriOpiekun BiblioNETki
I też jest podobny motyw w ekranizacji W księżycową jasną noc (Wharton William (właśc. Du Aime Albert)) (samej powieści nie czytałam, ale przypuszczam, że skoro w filmie, to i w niej powinien być).
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: