Dodany: 24.05.2021 14:49|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Gdy dla dobra innych nie można być sobą


Do sięgnięcia po tę książkę skłoniły mnie dwa powody: po pierwsze, praca policji interesuje mnie, odkąd zaczęłam czytać powieści kryminalne, a poruszany w tekście jej aspekt był mi dotąd stosunkowo mało znany (tego, co widziałam w filmach, nie liczę, bo wiadomo, że dla potrzeb rozrywki realia często bywają podrasowane); po drugie, jednym z reporterów, przedstawiających tytułową postać – policjanta o pseudonimie „Zwierzak” – okazał się Janusz Schwertner, którego nazwisko zostało mi w pamięci po przeczytaniu kapitalnie napisanych, wstrząsających „Szram”.

Autorzy wybrali dla swojej publikacji formę, która jest po trosze reportażem, po trosze autobiograficzną opowieścią bohatera. Oni sami zabierają głos tylko na krótko, naświetlając charakter jego pracy i kulisy najważniejszych rozpracowanych przez niego spraw, a w epilogu zamieniając z nim parę zdań. W jednym z ostatnich rozdziałów udzielają głosu żonie „Zwierzaka”, a resztę miejsca zostawiają jemu. Rzeczywiście bliżej jego monologowi do tytułowej spowiedzi, niż do autokreacyjnych i autopromocyjnych wynurzeń rozmaitych celebrytów. Bo, choć jego praca była bez porównania cięższa i bardziej odpowiedzialna, niż prowadzenie wywiadów w telewizji śniadaniowej czy nagranie paru chwytliwych piosenek, emerytowany policjant nie widzi powodu, by demonstrować dumę z własnych osiągnięć. Wykonywał swoje zadania, po prostu. Najpierw, jeszcze w PRL, jako funkcjonariusz SB brał udział w zwalczaniu… nie, nie opozycji, lecz przestępczości gospodarczej, która wszak była, jest i będzie w każdym ustroju. Potem służył w oddziałach antyterrorystycznych, by w końcu zająć się chyba najtrudniejszą i najbardziej niebezpieczną gałęzią pracy policyjnej – działaniem pod przykrywką. To wymaga specjalnych predyspozycji, którymi nie każdy policjant może się pochwalić; można być świetnym dochodzeniowcem czy antyterrorystą, a kursu na przykrywkowca nie zaliczyć. „Zwierzak” był jednym z tych, którzy mieli pożądane cechy, i tak oto przez kolejnych kilkanaście lat wcielał się to w rolę handlarza narkotykami czy przemytnika, to najemnego zabójcy, to wreszcie członka jednej z największych polskich grup mafijnych.

Czyta się to jak jedną z tych powieści sensacyjnych, których bohaterowie dokonują niesamowitych rzeczy, udając kogoś, kim nie są… tylko, że to nie powieść; ten człowiek naprawdę wystawiał na poważne ryzyko własne życie (a kto wie, może i życie swoich najbliższych, bo przecież gdyby bandyci go zdekonspirowali i zapragnęli się zemścić, pewnie znaleźliby sposoby namierzenia jego rodziny), żeby doprowadzić do ukarania ludzi, którzy krzywdzili innych i działali na szkodę dobra publicznego. A teraz mówi: „na pewno nie odczuwam żadnej dumy z powodu tego, co robiłem. (…) Nasza praca to zawsze była walka z wiatrakami. Zamknęliśmy jednych, w ich miejsce wchodzili drudzy i cieszyli się, że zamknęliśmy tamtych, bo zrobiliśmy im miejsce na rynku”*. Smutna to konkluzja, bo każdy, kto w to dzieło włożył swą cząstkę, ponosił niewspółmierne koszty: dni, tygodnie, czasem miesiące bez kontaktu z rodziną, wśród ludzi mało, że obcych, to jeszcze budzących odrazę; życie w permanentnym kłamstwie – bo trzeba było zapomnieć, że jest się sobą, okłamywać nie tylko tych rozpracowywanych przestępców, ale praktycznie wszystkich także najbliższych krewnych, także przyjaciół, którzy nie mogli wiedzieć, czym dana osoba się zajmuje i gdzie przebywa – i w permanentnym konflikcie moralnym, bo, na przykład, ktoś, kto planuje wynająć najemnego zabójcę, okazuje się człowiekiem w gruncie rzeczy niewinnym, zaszczutym i zastraszonym do granic możliwości, który nie ma jak się pozbyć prześladowcy, ale za swój zamiar musi trafić do więzienia, a ten, kto go do tego doprowadził, nie jest akurat celem tajnej operacji i może się cieszyć bezkarnością… A jeszcze bardziej przykro, że kogoś, kto w takich warunkach zwalczał przestępców, jeszcze za to ukarano, odbierając mu część emerytury, bo z trzydziestu lat pracy aż przez cztery robił to w ramach niewłaściwej organizacji.

Autorom udało się doskonale utrwalić na papierze tę opowieść, brzmiącą tak naturalnie, że czytelnik, nie znając, rzecz jasna, głosu bohatera, z łatwością może go sobie wyobrazić i wtedy ma wrażenie, że słyszy zwierzenia „Zwierzaka” na żywo, ze wszystkimi nierównościami i chropowatościami potocznej mowy i z obfitością słów nieparlamentarnych, która wydaje się być permanentną cechą języka środowiskowego stróżów prawa, a jako taka nie razi aż tak bardzo. Świetnie się to czyta, zyskując co nieco wiedzy i materiału do przemyśleń, a kończąc lekturę z uczuciem szacunku dla ludzi, którzy tyle z siebie dają, by nasze życie uczynić bardziej bezpiecznym – i dla autorów, którzy nam umożliwili spotkanie z jednym z nich.

* Mateusz Baczyński, Janusz Schwertner, "Zwierzak: Spowiedź policyjnego przykrywkowca", wyd. Znak, 2021, s. 378.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 310
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: