Dodany: 13.04.2021 19:04|Autor: dot59
Życie historyka nie jest nudne
Zaczęłam tę potężną księgę (ponad 700 stron formatu B5, stosunkowo drobną czcionką) czytać latem; przeczytawszy w ciągu paru dni do połowy, odłożyłam na chwilę, może dlatego, że miałam gdzieś jechać, a ona z powodu swoich gabarytów nie nadawała się do czytania w aucie, a może właśnie przyszła mi paczka z jakąś nowością, za którą ogromnie chciałam się zabrać – nie pamiętam. I po tym jednym odłożeniu tak sobie leżała na podręcznym stosiku, stopniowo nakrywana piramidką innych woluminów, spod których odkopałam ją w połowie marca…
Nie zasługiwała na takie potraktowanie, naprawdę; czasem zdarza się, że mnie czyjeś wspomnienia nudzą czy złoszczą, bo napisane są drewnianym stylem, bezbarwnie, chaotycznie i nieciekawie, albo pełne użalania się autora/-ki nad własnym losem i przepojone złośliwościami pod adresem wspominanych postaci, albo nafaszerowane samochwalstwem i wymuszonym dowcipem, ale w tym przypadku żadna z powyższych ewentualności nie zachodzi. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że gdy się ponownie wzięłam za lekturę, przypięłam się do niej z takim zacięciem, że dokończyłam w ciągu mniej więcej trzech dni. Jedyną wadą, jeśli to w ogóle wada – bo może jedynie immanentna cecha wszystkich wspomnień, pisanych przez ludzi, którzy mieli urozmaicone życie – jest mnogość nazw własnych i dat; przyznaję, że podczas czytania drugiej połowy parę razy musiałam cofnąć się do pierwszych rozdziałów, by przypomnieć sobie, w którym roku autor wyjechał tu lub tam, czy też sprawdzić, z której strony jego rodziny pochodzi wzmiankowany kuzyn. Mam wrażenie, że może dwa lub trzy razy zdarzyło się mu w różnych miejscach wspomnieć o tych samych faktach, ale jeśli nawet, to nie rzucało się to w oczy do tego stopnia, bym uznała za wskazane zaznaczyć te miejsca fiszkami, jak robię, gdy zauważę, że powtarzają się w tekście niemal dosłownie kilkuzdaniowe opisy zdarzeń.
Mogłoby się wydawać, że życie profesora historii (książki, wykłady, stypendia naukowe, książki, wykłady, konferencje, książki, wykłady…) nie może być materiałem na tak barwną opowieść. No i pewnie nie byłoby, gdyby nie fakt, że od kilkudziesięciu lat toczy się równolegle między dwoma krajami, cokolwiek odmiennymi kulturowo, a całkiem – językowo i (przez wcale niekrótki okres) politycznie. Oraz gdyby studenci historii oksfordzkiego Magdalen College nie zdecydowali się w roku 1962 – z powodu nieotrzymania wiz rosyjskich – na wycieczkę do Polski. Nawet kilka dni może odmienić czyjeś życie, i tak się właśnie stało w przypadku Normana Daviesa, który podczas tej wycieczki poznał swoją późniejszą pierwszą żonę, a cztery lata później dostał stypendium naukowe w Krakowie. Efektem tego, jak dobrze wiemy, stało się kilka publikacji z zakresu historii Polski, napisanych z taką pasją i rzetelnością, jakich mógłby autorowi pozazdrościć niejeden rodowity Polak.
Ale nie tylko o studiach historycznych, uniwersyteckich etatach (z których jeden obiecano mu na słynnym uniwersytecie Stanforda, po czym obietnicę odwołano, gdy zdążył już kupić dom i ściągnąć do Stanów żonę) i pisaniu książek opowiada Davies w „Sam o sobie”. Także o tym:
– dlaczego ma w metryce chrztu inne imię, niż to, które widzimy na okładkach jego książek, i co oznacza po walijsku jego nazwisko;
– który ze słynnych aktorów był jego kolegą szkolnym i dlaczego nie napisał mu wspomnienia do księgi pamiątkowej na 70 urodziny;
– co i gdzie zjadł, przekroczywszy polską granicę podczas pierwszej samodzielnej podróży do naszego kraju;
– jak na Wystawie Światowej w 1958 roku sprawdzał działanie komputera z oprogramowaniem historycznym, za to parę lat później w Polsce po raz pierwszy zobaczył liczydło;
– na jakiej lekturze uczył się włoskiego;
– w jaki sposób udało mu się wyleczyć kobietę, która zasłabła na pokładzie samolotu;
– jakiej marki były jego ulubione samochody i dlaczego na widok jednego z nich „chłopcy na ulicach bili brawo”[1];
– jakie pytania zadała mu Jej Królewska Mość podczas ceremonii nadania Orderu Świętego Michała i Świętego Jerzego;
– komu poświęcił piękny wiersz jego przyjaciel John Martin, z zawodu kardiolog, z zamiłowania malarz i poeta;
– i jeszcze o mnóstwie innych scenek i wydarzeń, czasem zabawnych, czasem zaskakujących, irytujących, sentymentalnych, dramatycznych...
Istotnie, jak sam podsumował swoje dzieło w jednym z ostatnich rozdziałów, wyszła mu „przeogromna białowieska puszcza różności”[2], pełna wdzięku, humoru i dystansu do siebie samego. Przeprzyjemnie się przez tę puszczę przedzierało, choć na raty!
[1] Norman Davies, „Sam o sobie”, przeł. Bartłomiej Pietrzyk, wyd. Znak, 2019, s. 455.
[2] Tamże, s. 687.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.