Dodany: 08.04.2021 03:09|Autor: ilia

Czytatnik: Life is brutal and full of zasadzkas ...

1 osoba poleca ten tekst.

Lampart - Giuseppe Tomasi di Lampedusa


Na czerwonawej, gliniastej glebie rośliny tworzyły bujną, chaotyczna gęstwinę; kwiaty rosły, gdzie Bóg zdarzył, a mirtowe żywopłoty zdawały się mieć na celu raczej utrudnienie niż ułatwienie orientacji. W głębi ogrodu Flora, poplamiona kępkami żółtawo-czarnego mchu, wystawiała na światło dzienne swoje bardziej niż wiekowe wdzięki, po bokach dwie kamienne ławy, także z szarego marmuru, podtrzymywały rozłożone pikowane poduszki, a w rogu złoto akacji jaśniało spokojną radością. Z każdej grudki ziemi tryskało wrażenie zabitego lenistwem pragnienia piękna.
Ten stłoczony, wciśnięty między mury ogród emanował całą gamą zapachów oleistych, zmysłowych, lekko zalatujących zgnilizną jak aromatyczna trupia posoka wydestylowana z relikwii niektórych świętych; ostry zapach goździków dominował nad tradycyjnym zapachem róż i odurzającą wonnością magnolii rosnących w narożnikach muru. Od ziemi dolatywał aromat mięty, który zlewał się z dziecinną wonią akacji i cukierkowym zapachem mirtu, a spoza muru płynęła woń zakwitających drzew pomarańczowych. (s. 9)

Droga biegła teraz lekko w dół i widać było już z bliska Palermo pogrążone w zupełnym mroku. Niskie, ściśnięte jeden przy drugim domy były przytłoczone kolosalnymi budynkami klasztornymi, które trudno by nawet zliczyć. Stały one często grupami po dwa, po trzy, klasztory męskie i żeńskie, klasztory bogate i klasztory biedne, klasztory arystokratyczne i klasztory gminne, klasztory jezuitów, benedyktynów, franciszkanów, kapucynów, karmelitów, teatynów, augustianów... Wznosiły się nad nimi wyblakłe kopuły o niepewnych, jakby zapadniętych wypukłościach, przypominające opróżnione z pokarmu piersi; ale właśnie owe klasztory dodawały miastu ponurego blasku, stanowiły o jego charakterze, były jego ozdobą i zarazem piętnowały je powiewem śmierci, którego nigdy nie umiało rozproszyć nawet jaskrawe sycylijskie światło. Poza tym o tej godzinie, gdy już noc zapadła, panowały one despotycznie nad panoramą miasta. I właśnie przeciwko nim paliły się w górach owe ogniska, rozniecane zresztą przez ludzi bardzo podobnych do tych, którzy żyli w klasztorach, równie fanatycznych jak oni, zamkniętych w sobie jak oni, jak oni żądnych władzy rokującej próżniaczy żywot. (s. 19-20)

Tak myślał książę, podczas gdy gniade konie szły stępa po wiodącej w dół drodze. (...)
A droga biegła teraz wśród pomarańczowych gajów i weselny aromat ich kwiatów zaćmiewał wszystko dokoła, jak pełnia księżyca zatapia w swym blasku krajobraz; zapach końskiego potu, zapach skóry, którą obite były siedzenia powozu, zapach księcia i zapach jezuity - to wszystko zostało unicestwione przez ową odurzającą woń, która przywodziła na myśl muzułmański raj, jego hurysy i ziemskie, cielesne uciechy. Wonność tych kwiatów podziałała także na ojca Pirrone.
- Jakiż piękny byłby ten kraj, ekscelencjo, gdyby...
"Gdyby nie było w nim tylu jezuitów" - pomyślał książę, któremu głos księdza przerwał wątek słodkich marzeń. Zaraz jednak pożałował swojego utajonego szyderstwa i poklepał starego przyjaciela wielką dłonią po trójgraniastym kapeluszu. (s. 20)

- Oszalałeś, mój synu! Jak możesz przyłączać się do tych ludzi: to mafia i banda oszustów! Kto nosi nazwisko Falconeri, powinien być z nami, z królem.
Niebieskie oczy znowu zaczęły się uśmiechać.
- Z królem, oczywiście, ale z którym królem? - Chłopak wpadł nagle w jeden z tych nastrojów krańcowej powagi, które czyniły go tak dalekim i zarazem tak drogim. - Jeśli nas tam nie będzie, oni ogłoszą republikę. Jeśli chcemy, by wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić. Rozumiesz? - Uściskał wuja z pewnym wzruszeniem. - Do niedługiego zobaczenia. Wrócę z trójkolorowym sztandarem! (s. 25)

Otworzył jedno z okien wieży. Krajobraz tchnął ostentacyjnym pięknem. Pod spulchniającą siłą słońca wszystko dokoła zdawało się tracić swój ciężar gatunkowy: widoczne w dali morze wyglądało jak plama czystego koloru, góry, które w nocy robiły wrażenie pełnych grozy, przypominały teraz kłębowiska pary mającej rozpłynąć się lada chwila i nawet posępne Palermo ułożyło się spokojnie wokół klasztorów jak trzoda u stóp pasterza. (...) Tego poranka słońce, dalekie jeszcze zresztą od swego szczytowego żaru, w tym dniu trzynastym maja objawiło się jako prawdziwy władca Sycylii: słońce gwałtowne i bezwstydne, słońce działające jak narkotyk, słońce, które unicestwiało wolę poszczególnych ludzi i trzymało wszystko w służalczym bezwładzie wykołysanym gorączkowymi snami, w gorączce zrodzonej z samowoli snów. (s. 34)

Ciała niebieskie przecinały wszechświat swymi dokładnie wytyczonymi drogami. Wierne wyznaczonym spotkaniom, komety przywykły pojawiać się punktualnie co do sekundy temu, kto je obserwował. I nie były one zwiastunami nieszczęść, w co wierzyła Stella, wprost przeciwnie: ich z góry przewidziane ukazanie się było triumfem ludzkiej myśli, która promieniowała i stawała się cząstką wspaniałego ładu niebios. (...) Istotnym problemem jest móc żyć dalej tym życiem intelektualnym w jego momentach najbardziej wysublimowanych, najbliższych śmierci.
Tak rozumował książę, zapominając o swoich odwiecznych urazach, o wczorajszych cielesnych uciechach. I w takich właśnie chwilach całkowitego oderwania się od rzeczywistości był może pełniej rozgrzeszony, czyli zespolony ze wszechświatem, niż gdyby pobłogosławił go po spowiedzi ojciec Pirrone. (s. 36-37)

Gdy obudził się o świcie w oparach tego odoru, był cały zlany potem i mimo woli nasunęło mu się porównanie tej koszmarnej podróży z jego własnym życiem, które upływało najpierw na roześmianych równinach, wznosiło się potem na strome zbocza gór, wciskało się w głębokie kotliny, po to, by znaleźć się w końcu na niezmierzonym falistym terenie, jednostajnym w kolorze, pustym jak sama rozpacz; te widziadła zrodzone o szarej godzinie przedświtu były czymś najprzykrzejszym, co przydarzyć się może mężczyźnie w średnim wieku; i chociaż książę wiedział, że zapomni o nich w ciągu ruchliwego dnia, mimo to cierpiał dotkliwie, bo przeżył już dostatecznie wiele, by zdawać sobie sprawę, że pozostawiają one na dnie duszy osad goryczy, który narasta z dnia na dzień i staje się wreszcie istotną przyczyną śmierci. (s. 48)

A zwracając się do pozostałych dodał: - A po kolacji, o dziewiątej, będziemy szczęśliwi widząc u nas wszystkich przyjaciół.
Donnafugata długo komentowała te ostatnie słowa. I książę, który znalazł Donnafugatę niezmienioną, w oczach jej mieszkańców zmienił się nie do poznania, gdyż dawniej trudno było nawet pomyśleć, by wyrażał się z taką serdecznością. Od tego momentu zaczął się nieuchwytny spadek jego autorytetu. (s. 52)

Wszedł na wewnętrzne schody, minął salon arrasów, salon błękitny, salon żółty; przez opuszczone żaluzje łagodnie sączyło się światło, w gabinecie tykał pokornie wahadłowy zegar Boulle.
- Co za spokój, Boże mój, co za spokój! (s. 55)

Z pobliskiego kościoła parafialnego dolatywały ponure dźwięki żałobnych dzwonów. Ktoś umarł w Donnafugacie; jakieś udręczone ciało nie zniosło ponurego smutku sycylijskiego lata, zabrakło mu sił czekać na deszcz. "Szczęśliwiec! - pomyślał książę skrapiając wonnym olejkiem bokobrody. - Szczęśliwiec! Co go teraz obchodzą córki, posagi i kariery polityczne!" To efemeryczne utożsamienie się z nieznanym nieboszczykiem wystarczyło, by go uspokoić. "Dopóki jest śmierć, jest nadzieja" - pomyślał. Potem uznał, że jest śmieszny: dojść do stanu takiej depresji tylko dlatego, że jedna z córek ma ochotę wyjść za mąż! "Ce sont leurs affaires après tout" (Ostatecznie, to ich sprawa) - pomyślał po francusku, co robił zawsze, kiedy usiłował zbagatelizować jakąś sprawę. Usiadł w fotelu i zdrzemnął się. (s. 60)

Na wysepce, pośrodku okrągłego basenu, wyrzeźbiony niewprawnym, ale zmysłowym dłutem Neptun, uśmiechnięty i łapczywy, obejmował namiętną Amfitrytę: jej mokry pępek lśnił w słońcu i zdawało się, że za chwilę przylgną do niego w pocałunku te usta bożka ukryte w podwodnym cieniu. Don Fabrizio stanął, patrzał, wspominał, żałował. Stał tam bardzo długo. (s. 61)

Dusza księcia wyrywała się do nich, do tych gwiazd nieuchwytnych, niedosiężnych, które dawały szczęście nie żądając nic w zamian; jak zawsze na ich widok zaczął marzyć o tym, by jak najszybciej znaleźć się w tych mroźnych przestworzach jako czysty intelekt uzbrojony w notatnik do obliczeń matematycznych; obliczenia te należały do najtrudniejszych, ale zgadzały się zawsze. "Te gwiazdy są jedynymi czystymi, jedynymi prawymi istotami - myślał kategoriami światowca." (s. 70)

Październik 1860
Deszcze przyszły, deszcze minęły; słońce znowu wstąpiło na tron niczym monarcha absolutny, wygnany na tydzień przez barykady podwładnych, który powraca do władzy gniewny, ale skrępowany kartą konstytucji. Ciepło nie dokuczało już, ale krzepiło, światło nadal się panoszyło, ale nie unicestwiało kolorów, z ziemi wyrastała koniczyna i nieśmiała mięta, na twarzach widniały nieufne nadzieje. (s. 76)

Niedługo potem napotykali pierwsze stada, popędzane kamieniami przez bosych pasterzy, sunące naprzód leniwie jak mętne wody przypływu; wełniste grzbiety owiec były miękkie i różowe w pierwszym blasku jutrzenki; po drodze trzeba było uśmierzać gwałtowne zatargi wyżłów z psami owczarskimi; po tych ogłuszających przerwach w marszu, skręcali zboczem wzgórza i zagłębiali się w odwieczną ciszę pasterskiej Sycylii. Nagle wszystko oddalało się nieskończenie w przestrzeni i bardziej jeszcze w czasie. Donnafugata ze swoim pałacem, ze swymi nowobogackimi była odległa zaledwie o dwie mile, lecz jej wspomnienie spłowiało jak dalekie krajobrazy widywane czasem przez wylot tunelu kolejowego; jej troski i jej przepych wydawały się jeszcze mniej ważne, niż gdyby należały do przeszłości, bo w porównaniu z tym niezmienionym od wieków ustroniem zdawały się być dopiero sprawą przyszłości, nie czymś z kamienia i ciała, ale czymś wysnutym z przędzy marzeń, owocem jakieś utopii wykołysanej przez wiejskiego Platona; wystarczyłby drobny przypadek, żeby to wszystko uległo zmianie albo przestało istnieć. Tak więc pozbawione tej odrobiny dynamiki, jaką zachowuje w sobie wszystko, co należy już do przeszłości, te troski i ten przepych Donnafugaty nie mogły już przyprawiać o udrękę. (s. 77)

Dotarli na szczyt góry, rzadko porośnięty tamaryszkiem i drzewami korkowymi, ujrzeli przed sobą krajobraz prawdziwej Sycylii, w porównaniu z którym barokowe miasta i gaje pomarańczowe są niczym; był to krajobraz wyżarty słońcem, falisty; niezliczone nagie, niemal nierzeczywiste wzgórza ciągnęły się jedno za drugim, bez końca. Niemożliwością było wyobrazić sobie, jak wyglądały ich kontury w natchnionym momencie stworzenia: przypominały morze, które skamieniało nagle, w chwili gdy raptowna zmiana wiatru zakotłowała fale. Donnafugata, skulona, kryła się w jakimś bezimiennym załamku terenu i nie było widać żywej duszy, jedynie rzędy krzewów winnej latorośli wskazywały na obecność człowieka. Z jednej strony, za linią wzgórz, widniała kryształowa plama w kolorze indygo: morze, bardziej jeszcze jałowe od ziemi. Lekki wietrzyk owiewał wszystko, przynosił zapach nawozu, padliny, szałwi, kołysał, rozdmuchiwał, przekształcał swoim nonszalanckim rozmachem wszystko, cokolwiek napotykał na drodze. (s. 85-86)

Burmistrz obwieścił niewidzialnemu w ciemności tłumowi wyniki głosowania w Donnafugacie:
- Uprawnionych do głosowania 515; głosowało 512; "tak" 512, "nie" - 0. (...)
Wśród huku petard wysłano pismo do króla (nowego) i Garibaldiego; kilka trójkolorowych rakiet pomknęło z ciemnego miasta ku bezgwiezdnego niebu. O ósmej wszystko się skończyło i nie pozostało nic prócz ciemności, jak co wieczór, jak zawsze. (s. 92)

- Ja, ekscelencjo, głosowałem "nie"! (...) A te świnie z ratusza mają odwagę połknąć mój głos, kaknąć i przerobić go, na co im się podoba! Ja powiedziałem "czarne", oni mówią "białe". Raz mogłem wreszcie powiedzieć to, co myślę, a ten krwiopijca Sedàra stawia na tym krzyżyk, zachowuje się tak, jakby mnie w ogóle nie było, jakbym się wcale nie liczył, ja, Francesco Tumeo La Manna, syn zmarłego Leonarda, organista z kościoła parafialnego w Donnafugacie. (...)
W tym momencie wielki spokój spłynął na księcia - rozwiązał w końcu dręczącą zagadkę, wiedział teraz, kogo zabito w Donnafugacie oraz w innych miastach i miasteczkach tego wieczoru, kiedy wiatr wzbijał na ulicach tumany śmieci: zaufanie. Tak, zabito to dopiero co zrodzone uczucie, które należy otaczać najtroskliwszą opieką, którego utrwalenie usprawiedliwiłoby wiele dokonanych okrucieństw. "Nie" don Ciccia, pięćdziesiąt, takich głosów w Donnafugacie, sto tysięcy w całym Królestwie nie zmieniłoby wyniku wyborów, wprost przeciwnie - dodałoby im większego znaczenia i uniknęłoby się niepotrzebnego rozjątrzenia ludzi. (s. 93)

Don Fabrizio zawsze bardzo lubił don Ciccia. (...) I było mu go żal, że żyje w biedzie, którą znosił zresztą z wielką godnością. W tej chwili jednak odczuwał w stosunku do niego coś w rodzaju podziwu i słyszał w najskrytszych zakamarkach swojego dumnego sumienia głos, który pytał, czy czasami don Ciccio nie zachował się bardziej po pańsku niż książę Salina. A tacy Sedàra, ci wszyscy Sedàra, poczynając od tego pionka, który poszachrował obliczenia plebiscytu w Donnafugacie, a kończąc na bardziej znamienitych w Palermo i w Turynie, czy nie popełnili oni zbrodni zadając gwałt sumieniom tych ludzi? Don Fabrizio nie mógł wówczas przewidzieć, że lenistwo i zobojętnienie, o które przez dziesiątki lat oskarżano później mieszkańców Południa, należało przypisać w dużej mierze owemu bezsensownemu przekreśleniu pierwszej nadarzającej się w tym kraju sposobności swobodnego wypowiedzenia swoich przekonań. (s. 95)

Z powodu przyjazdu tak miłych gości odłożono powrót do Palermo i nastąpiły dwa tygodnie bajki. Huragan, który towarzyszył podróży dwóch oficerów, był na szczęście ostatni z długiej serii i po nim rozbłysnęło lato Świętego Marcina, które jest okresem szaleństwa na Sycylii: pogoda świetlista i błękitna, łagodna oaza wśród nagłych zmian pór roku, która swoją miękkością pobudza zmysły, a ciepłem zachęca do tajemnych obnażeń. W pałacu w Donnafugacie nie doszło wprawdzie do tego, ale rozigrało się tam szaleństwo rozegzaltowanej zmysłowości, tym potężniejsze, im bardziej mitygowane. (s. 127)

Tancredi chciał, żeby Angelica zwiedziła tę olbrzymią rezydencję, wszystkie jej gościnne pokoje, salony recepcyjne, kuchnie, kaplice, sale teatralne, galerie obrazów, zalatujące specyficznym zapaszkiem wozownie, duszne cieplarnie, stajnie, wąskie korytarzyki, schodki, tarasy, podcienia, a przede wszystkim cały kompleks apartamentów opuszczonych i nie zamieszkanych od dziesiątków lat, które tworzyły istny labirynt, tajemniczy i zagmatwany. Tancredi nie zdawał sobie sprawy (albo też zdawał sobie sprawę doskonale), że wciąga dziewczynę w samą orbitę cyklonu zmysłowego; a Angelica w owym czasie chciała tego, czego chciał Tancredi. Wyprawy odkrywcze po tym niemal bezkresnym gmachu przeciągały się w nieskończoność, wyruszali jak na zdobycie nieznanych terenów i były one naprawdę nieznane, bowiem nawet don Fabrizio nie przestąpił nigdy progu wielu z tych komnat i zakamarków. Było to zresztą dla niego źródłem wielkiego zadowolenia, gdyż jak powiadał, rezydencja, w której zna się każdy zakątek, niegodna jest, by w niej mieszkać. (s. 129)

Na Sycylii nie ma znaczenia, czy robi się źle, czy dobrze: grzech, którego my, Sycylijczycy, nie wybaczamy nigdy, to po prostu to, że się w ogóle coś robi. Jesteśmy starzy, panie Chevalley, bardzo starzy. Co najmniej od dwudziestu pięciu wieków nosimy na barkach ciężar obcych nam cywilizacji. Wszystkie one pochodziły z zewnątrz, żadna nie była przez nas poczęta, żadnej nie daliśmy własnej nazwy; jesteśmy biali jak pan, jak królowa angielska, a jednak od dwóch tysięcy pięciuset lat jesteśmy kolonią. Nie mówię tego po to, żeby się skarżyć, to nasza wina. Ale jesteśmy zmęczeni, wyczerpani. (s. 147)

- Sen, drogi panie Chevalley, sen jest tym, czego chcą Sycylijczycy, i będą zawsze nienawidzić ludzi, którzy zechcą ich zbudzić, choćby nawet po to, by im wręczyć najpiękniejsze dary; zresztą, mówiąc między nami, mam niejakie wątpliwości, żeby nowe królestwo miało wiele podarunków dla nas w swoim bagażu. Wszystkie przejawy sycylijskiego życia mają w sobie coś ze snu, nawet te najbardziej gwałtowne: nasza zmysłowość jest pragnieniem zapomnienia, nasze strzelaniny i pchnięcia nożem są pragnieniem śmierci, pragnieniem zmysłowego letargu, a więc znowu śmierci, jest nasze lenistwo, nasze napoje ze skorzonery i cynamonu. Nasze zadumanie jest kontemplacją nicości, która chciałaby przeniknąć tajemnice nirwany. Stąd wypływa przewaga nad nami tych, którzy są na wpół rozbudzeni; stąd o wiek spóźnione życie intelektualne i artystyczne Sycylijczyków; nowości pociągają nas dopiero wtedy, gdy obumierają, gdy są już niezdolne do wzniecenia żywotnych prądów; stąd niewiarygodny współcześnie objaw powstawania mitów, które można by otaczać szacunkiem, gdyby były naprawdę antyczne, ale są to jedynie ponure próby pogrążenia się w odmętach przeszłości, a ta pociąga nas tylko dlatego, że żyć przestała. (s. 148)

Z drugiej strony, widzę, że nie wypowiedziałem się dostatecznie jasno; powiedziałem: Sycylijczycy, powinienem był powiedzieć: Sycylia, otoczenie, klimat, krajobraz sycylijski. To są siły, które razem wzięte bardziej niż obcy but, bardziej niż niezharmonizowane wpływy zaważyły na formowaniu się duszy Sycylijczyka; ten krajobraz, który nie zna dróg pośrednich między zmysłową miękkością a przekleństwem suszy, który nigdy nie jest pospolity, przyziemny, odprężający, taki jaki powinien być obszar stworzony dla rozumnych istot! To kraina, gdzie w odległości kilku mil jest piekło wokół Randazza i raj w zatoce Taorminy, gdzie klimat podnosi nam temperaturę do czterdziestu stopni na przeciąg sześciu miesięcy; niech pan liczy, panie Chevalley, niech pan liczy: maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, październik - sześć razy po trzydzieści dni słońca, które prostopadle pada nam na głowę; to nasze lato jest długie i smutne jak rosyjska zima i o wiele trudniejsze do zniesienia; pan jeszcze tego nie wie, ale można z powodzeniem powiedzieć, że spadają na nas śnieżyce ognia jak na biblijne wyklęte miasta. Gdyby podczas jednego z tych letnich miesięcy Sycylijczyk rzetelnie pracował, straciłby energii za trzech; a przy tym jeszcze brak wody, którą trzeba przywozić z tak daleka, że każda jej kropla opłacona jest kroplą potu; a potem deszcze, zawsze tak gwałtowne, wprawiające w szał wyschnięte potoki; giną w ich odmętach ludzie i bydło tam, gdzie przed dwoma tygodniami umierało się z pragnienia. Ta gwałtowność krajobrazu, to okrucieństwo klimatu, to nieustanne naprężenie w przyrodzie, te zabytki przeszłości, wspaniałe i niezrozumiałe dla Sycylijczyka, bo nie przez niego zbudowane, które otaczają nas niczym przepiękne nieme duchy, te wszystkie rządy lądujące na Sycylii z bronią w ręku, przybywające nie wiadomo skąd, znajdujące od razu swoich zauszników, szybko znienawidzone i zawsze enigmatyczne, które wypowiadały się wyłącznie poprzez zagadkowe dla nas dzieła sztuki i gorliwie ściągały pieniądze wydawane potem gdzie indziej; to wszystko ukształtowało nasz charakter napiętnowany nie tylko zastraszającą wyspiarskością ducha, ale również ciosami z zewnątrz. (s. 149-150)

Należę do tego nieszczęsnego pokolenia, które znalazło się na przełomie starych i nowych czasów i które ani tu, ani tam nie czuje się dobrze. (s. 150)

Sycylijczycy nigdy nie będą chcieli się zmienić z tej prostej przyczyny, że uważają się za doskonałych; ich próżność silniejsza jest od nędzy; każda interwencja ludzi obcych, obcych na skutek pochodzenia czy też, w wypadku Sycylijczyków, na skutek odrębności duchowej, budzi ich ze snu o osiągniętej doskonałości, z miłego oczekiwania na nic; podeptani przez dziesiątki innych nacji, uważają, że mają cesarską przeszłość, która daje im prawo do najwspanialszego pogrzebu. Czy pan naprawdę przypuszcza, panie Chevalley, że jest pan pierwszym, który wpadł na pomysł połączenia Sycylii z biegiem ogólnoludzkich dziejów? (...) A Sycylia chciała spać pomimo ich nawoływań; dlaczego miałaby ich słuchać, skoro jest taka bogata, skoro jest taka mądra, skoro jest taka cywilizowana, skoro jest taka uczciwa, skoro jest przez wszystkich podziwiana, skoro budzi ogólną zazdrość, słowem - skoro jest doskonała! (s. 153)

Chevalley myślał: "Ten stan rzeczy nie potrwa długo; nasza młoda, rzutka, nowoczesna administracja upora się z tym wszystkim." Książę był przygnębiony: "To wszystko nie powinno trwać, a jednak trwać będzie zawsze; oczywiście w ludzkim pojęciu zawsze - wiek, dwa, a potem będzie inaczej, ale gorzej. My byliśmy Lampartami i Lwami, zastąpią nas szakale i hieny; i wszyscy: lamparty, szakale, hieny, będziemy się uważali w dalszym ciągu za sól ziemi. (s. 155)

Sala balowa złociła się cała: złoto było gładkie na karniszach, wytłaczane na framugach drzwi, inkrustowane nieco jaśniejszym, prawie srebrnawym odcieniem na ciemniejszym tle samych drzwi i okiennic. (...) Złoto jakby nieco zużyte, blade niczym włosy niektórych dziewczątek z Północy, złoto, które kryjąc wstydliwie swój cenny blask drogiego kruszcu roztaczało swe piękno każąc równocześnie zapomnieć o cenie, jaką za nie zapłacono. Tu i ówdzie, na płaszczyznach ozdobionych festonami kwiatów rokoko, było ono tak wyblakłe, że robiło wrażenie złudnego różowawego odblasku padającego ze świeczników.
Te słoneczne tony, ta plątanina świateł i cieni ukłuły w samo serce don Fabrizia, który stał czarny i wyprostowany u progu: w tej przewspaniałej patrycjuszowskiej sali zamigotały mu w wyobraźni wiejskie obrazki; ta gama złotych tonów była jak bezkresne pola Donnafugaty, ekstatyczne, błagające o litość pod tyranią słońca; także i w tej sali, jak w lennach pod koniec sierpnia, zbiory były od dawna skończone, zmagazynowane gdzie indziej i, jak tam, zostawało tylko ich wspomnienie w kolorze ściernisk, wyschniętych zresztą i niepotrzebnych nikomu. Walc, którego tony przenikały nagrzane powietrze, wydał mu się tylko stylizacją tego ciągłego pasażu wiatrów, które wygrywają swoją żałobę nad wyschniętymi równinami - wczoraj, dziś, jutro, zawsze, zawsze, zawsze. (s. 184-185)

Tancredi i Angelica właśnie ich mijali; jego prawa ręka w rękawiczce obejmowała ją w talii, ich wyciągnięte ramiona splecione były ze sobą, oczy wpatrzone w oczy. Czerń jego fraka w połączeniu z jej różową sukienką tworzyła rzadko spotykane arcydzieło. Był to widok najbardziej ze wszystkich porywający i wzniosły, ta para młodziutkich zakochanych, którzy ze sobą tańczą, ślepi na swoje wady, głusi na upomnienia losu, pełni złudzeń, że cała droga ich życia będzie równie gładka jak posadzka salonu; nieświadomi aktorzy, którym reżyser dał role Julii i Romea, ukrywając kryptę i truciznę, te akcesoria z góry przewidziane w dramacie. (s. 185-186)

Myśl o własnej śmierci rozpogadzała go zawsze, tak jak zawsze niepokoiła go śmierć innych ludzi, dlatego że ostatecznie jego śmierć będzie może przede wszystkim śmiercią całego świata. (s. 187)

Miał dzieci, oczywiście. Dzieci... (...)
Nie warto się silić na złudzenia: ostatnim Saliną był on, ten olbrzym-widmo, który konał teraz na hotelowym balkonie, albowiem znaczenie każdego arystokratycznego rodu polega na zachowywaniu tradycji, to znaczy na pamięci o rzeczach najbardziej dla niego istotnych, a z domu Salina on był ostatnim, który pielęgnował te "wspomnienia" tak różne od "wspomnień" ludzi z innych rodów. (...) On sam powiedział niegdyś, że ród Salina zawsze pozostanie rodem Salina. Mylił się. On był ostatni. (s. 203-204)

Robił ostateczny bilans swojego życia, chciał wydobyć z olbrzymiego kopca popiołu pasywów złote słomki szczęśliwych dni. Oto one: dwa tygodnie poprzedzające jego ślub, sześć po ślubie; pół godziny z okazji narodzin Paola, gdy rozpierała go duma, że przedłużył o gałązkę drzewo rodu Salina (ta duma była nieusprawiedliwiona, teraz o tym wiedział, pomimo to odczuwał ją wtedy, to fakt); niektóre rozmowy z Giovannim przed jego zniknięciem (powiedziawszy prawdę - niektóre monologi, kiedy to wydawało mu się, że odkrywa w tym chłopcu naturę podobną do swojej); wiele godzin w obserwatorium, gdy pogrążony był w abstrakcji obliczeń i w pogoni za nieosiągalnym. Ale czy owe godziny można było rzeczywiście umieścić w aktywach życia? Czy nie były one czasem przedwczesnym czerpaniem z owych radości, jakie niesie śmierć? Wszystko jedno, tak czy inaczej dały mu szczęście. (...)
Tancredi... Zapewne, wiele aktywów pochodziło od Tancreda. (...) Potem psy. (...) I także pierwsze godziny jego powrotów do Donnafugaty, poczucie tradycji i odwieczności wyrażone w kamieniu i wodzie, zamrożony czas; beztroska strzelanina na niektórych polowaniach, rzewna masakra królików i kuropatw, wybuchy serdecznego śmiechu w towarzystwie Tumea, kilka minut pobożnego ukorzenia w klasztorze wśród zapachu pleśni i konfitur. Czy było coś jeszcze? Tak, ale było to już tylko złoto pomieszane z popiołem. (s. 205-206)

W mroku, który go ogarniał, próbował wyliczyć ile czasu żył naprawdę. (...) "Mam siedemdziesiąt trzy lata, z czego licząc z grubsza żyłem, naprawdę żyłem w sumie dwa... co najwyżej trzy lata. A cierpienia, nuda - ile tego było? Nie warto się silić na obliczenia: cała reszta - siedemdziesiąt lat! (s. 207)



Fragmenty pochodzą z książki
Lampart (Lampedusa Giuseppe Tomasi di), przełożyła Zofia Ernstowa, Państwowy Instytut Wydawniczy, 1988 r.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 932
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 08.04.2021 13:42 napisał(a):
Odpowiedź na: Na czerwonawej, gliniaste... | ilia
Kolosalny wybór cytatów! Ale i książka jest tego warta - bardzo cieszy Twoja ocena.
Użytkownik: ilia 13.04.2021 23:03 napisał(a):
Odpowiedź na: Kolosalny wybór cytatów! ... | LouriOpiekun BiblioNETki
Jeszcze jeden bardzo ładny fragment :)

Pewnego razu Angelica schowała się za ogromny stojący pod ścianą obraz i przez chwilę "Arturo Corbèra podczas oblężenia Antiochii" ukrywał pod swoim opiekuńczym skrzydłem tęskny niepokój dziewczyny; gdy tylko Tancredi znalazł narzeczoną z nitkami pajęczyn na uśmiechniętych ustach, z uwalanymi kurzem rękami, objął ją i mocno przytulił do siebie. Trwali tak bez końca, a ona powtarzała raz po raz: "Nie, Tancredi, nie!" co było raczej zachętą niż obroną, bo on przecież tylko trzymał ją w ramionach, pożerając swoimi niebieskimi oczyma jej zielone oczy. A innym razem, jasnego i chłodnego ranka, gdy Angelica trzęsła się z zimna w swojej letniej sukience, usiadł z nią na kanapie, której obicie porwane było w strzępy, i przycisnął mocno do siebie, by ją ogrzać. Jej wonny oddech rozwiewał mu włosy na czole i były to chwile pełne ekstazy i cierpienia, w których pożądanie stawało się torturą, a wstrzemięźliwość - rozkoszą.
Użytkownik: LouriOpiekun BiblioNETki 13.04.2021 23:16 napisał(a):
Odpowiedź na: Jeszcze jeden bardzo ładn... | ilia
Prawda - wybitne, i to na tak wielu płaszczyznach. Niezwykła lektura, przywodząca na myśl gasnące ciepło bezpowrotnie przemijającego złotego lata cywilizacji zachodniej…
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: