Zabór pruski w powszechnej świadomości historycznej Polaków jest prawie nieobecny. Jeśli już, to kojarzy się kilka haseł: Drzymała, Hakata, strajk dzieci wrzesińskich, czasem jeszcze rugi pruskie.
A przecież przez długi XIX wiek działo się tam o wiele więcej. Przede wszystkim Prusacy traktowali te ziemie niczym kolonie, obszar cywilizowania dzikusów. Słynne jest określenie Fryderyka II o "europejskiej Kanadzie" i "biednych Irokezach". Nawiasem mówiąc, taki wizerunek dziczy kształtował na pokaz, w listach do rodziny bardzo cieszył się z wartościowych ziem. Polacy mieli być asymilowani do wyższej kultury niemieckiej.
O ile Niemcy hitlerowskie fizycznie niszczyły polską elitę kulturową, w XIX wieku robiono wszystko, by ta w ogóle nie powstała. Ograniczano edukację. Mimo wielokrotnych odezw, by stworzyć na pruskich ziemiach wschodnich uniwersytet (w Toruniu, Chełmnie, Poznaniu czy Rydzynie), nigdy do jego powstania nie doszło. Niebezpieczne byłoby bowiem zebranie w jednym miejscu studentów polskiego pochodzenia. Jeśli, mimo utrudnień, Polak miał studiować, powinien trafić do uczelni w głębi kraju, w towarzystwo niemieckich kolegów. Nie było możliwości kariery w urzędach, pozbywano się polskich asesorów w sądach, również w wojsku Polak nie mógł marzyć o stopniu oficerskim. Na przeszkodzie germanizacji stawało jeszcze polskie ziemiaństwo oraz Kościół katolicki.
By zasymilować lud i odwrócić od dworu, wydawano nawet prototyp późniejszych gadzinówek, czyli czasopismo "Przyjaciel chłopów", którego redaktorem był zresztą Polak - Eugeniusz Breza. Atakował on szlachtę i duchowieństwo. A nawet posuwał się do tego, że pisał:
"Fryderyk Wilhelm III, najlepszy Polak od czasu Kazimierza Wielkiego, przyznał własność tysiącom Polaków, tym samym chłopom, którzy od czasów tego wielkiego Piasta, cierpieli tylko jako ofiary kaprysów i chciwości swoich panów".
Z powodu analfabetyzmu odbiorców projekt "Przyjaciela chłopów" zakończył się porażką. Po prostu po otrzymaniu egzemplarza chłop udawał się do dworu lub na plebanię, by zapytać, co tam jest napisane. Jak można się domyślić, uzyskiwali informacje odbiegające od tego, jaki był zamysł redaktora.
Relacje z katolicyzmem to więcej niż bismarckowski Kulturkampf. To również czas, gdy jednoznacznie zaczęto utożsamiać Polaka z katolikiem, a Niemca z protestantem. Co zresztą nie przeszkadzało sławić pamięci Zakonu Krzyżackiego jako krzewiciela kultury na wschodzie.
Zestawienie niemieckiego pana z brudnym polskim wieśniakiem szczególnie rozwijało się w literaturze.
Przez dziesięciolecia największym bestsellerem i tradycyjnym prezentem na konfirmację była powielająca stereotyp polnische Wirtschaft powieść G. Freytaga "Soll und Haben".
Niebezpieczną przeszkodą w niemieckiej ekspansji kulturowej była polska pamięć historyczna. Rozbudowywano więc cenzurę. Co ciekawe, znacznie surowiej traktowano proste książeczki skierowane do ludu czy dzieci, niż na przykład "Krzyżaków" Sienkiewicza. Przedmiotem cenzury były również obrazy, pieśni (zarówno świeckie, jak i religijne) czy karty pocztowe. Posuwano się do tego, że kwestionowano nawet karty wielkanocne zawierające słowo "zmartwychwstanie", bo mogło się ono kojarzyć z odtworzeniem państwowości polskiej.
O tym wszystkim, czyli o prusko-niemieckim spojrzeniu na kulturowe zmagania z polskością możemy przeczytać w bardzo sprawnie napisanym eseju historycznym
Długi kulturkampf: Pruskie i niemieckie wojny kulturowe przeciw Polsce w latach 1795-1918 (
Kucharczyk Grzegorz)
To element ciekawie się zapowiadającej serii wydawniczej Narodowego Centrum Kultury "Wojny kulturowe przeciw Polsce".
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.