Tradycyjnie, tu w skrócie o lekturach, na których porządne recenzje nie zdołałam się porwać:
Podróż w krainę dzieciństwa: Spotkanie ze Śląskiem (
Bienek Horst)
(5)
Autor wraca po latach do miejsca, gdzie się urodził i wychował, by wystąpić w filmie dokumentalnym o sobie; opowiada o tej podróży i o tym, co sobie przy jej okazji przypomniał. A pamięta sporo, bo „nie, nie możemy już powrócić do domu dzieciństwa. Ale to dzieciństwo możemy sobie wyobrazić. Możemy je opisać i w ten sposób zatrzymać. Utracone raje są prawdziwymi rajami, pisał Marcel Proust. Utracone dzieciństwo jest prawdziwym dzieciństwem. A ono istnieje, będzie istnieć, dopóki sięgać będziemy do niego pamięcią”[342]. Z pozoru będąc solidnej objętości, opowieść nie jest aż tak długa, bo na tę objętość składają się dwie jej wersje, niemiecka i polska. Tej pierwszej mimo najlepszych chęci nie dałabym rady czytać, bo mimo znajomości pewnej liczby słówek i podstaw gramatyki zawsze wykładam się na składni, postanowiłam więc poprzestać na tej drugiej. Pierwsza jednak nie okazała się zbędna, bo z jej pomocą rozszyfrowałam jeden błąd i jedną niezręczność w polskim przekładzie. W żaden sposób nie mogłam dociec, co to, u licha, za „mydło rdzeniowe”[243], które chłopcy trzymali w leśnej skrytce; zajrzałam do oryginału, gdzie figurowało „Kernseife”[69] i sprawa stała się jasna – było to zwykłe szare mydło. Parę stron dalej jeden z napotkanych w podróży Ślązaków odpowiedział autorowi „sibilińsko”[257]; przypuszczałam, że to dziwne słowo pochodzi od imienia słynnej wieszczki, ale wolałam sprawdzić, żeby się upewnić; niemiecka pisownia to „sibyllinisch”[85], więc się zgadza, tylko że skoro po polsku mamy Sybillę, to i mówić można „sybilińsko” albo (moim zdaniem ładniej) „sybillicznie”. Na inne uchybienia nie natrafiłam, a język, jak zwykle u Bienka, był ładny i kunsztowny, opowieść zaś smutna, jak w każdym przypadku, gdy ktoś wraca w miejsce, które z jednej strony jest tym samym miejscem, które mu było bliskie, a z drugiej lata sprawiły, że stało się czymś zupełnie innym.
Damy polskiego imperium (
Janicki Kamil)
(5)
Po przeczytaniu „Dam Władysława Jagiełły” ruszyły mnie wyrzuty sumienia, ukierunkowane na zalegające w biblioteczce od chwili zakupienia (to jest, od 5, 4 i 2 lat) trzy wcześniejsze części tego cyklu. Ponieważ i tak do tej pory nie czytałam po kolei, wzięłam tę, która chronologicznie bezpośrednio poprzedzała świeżo przeczytaną. I to był dobry wybór, bo obie razem stanowią pewną logiczną całość; wytrwałość i zapobiegliwość Jadwigi, żony Łokietka, doprowadziła jej córkę Elżbietę na taką pozycję, z jakiej ta mogła później wprowadzić na tron polski swoją wnuczkę, imienniczkę prababki, bohaterkę ostatniej części „Dam polskiego imperium” i pierwszej „Dam Władysława Jagiełły”. Świetnie to jest napisane, i aż mi żal, że nie mam weny, żeby i z tej stworzyć recenzję…
Na glinianych nogach (
Pratchett Terry)
(powt., zmiana z 4,5 na 5,5)
Tak, powtórna wyprawa w Świat Dysku była tym, czego mi było potrzeba. Nie tylko dlatego, żeby się pośmiać, choć pośmiać się można. Ważniejsze, że praktycznie w każdej historii opowiedzianej przez Sir Terry’ego, którą czytam po raz kolejny, dopatruję się czegoś nowego, na co wcześniej nie zwróciłam uwagi albo przeleciałam obok tego wątku galopem, bawiąc się tylko grami słownymi i komicznymi obrazami. Tutaj – ileż mądrych spostrzeżeń na temat konwenansu, porządku społecznego, władzy, demokracji, ileż dowodów, że człowiek (obojętnie, w jakim przebraniu) potrafi być istotą piekielnie małą, interesowną i zawistną! Kiedy Vimes myśli o mieszkańcach ulicy Kogudziobnej, akceptujących z pokorną obojętnością fakt, że im się od życia więcej nie należy, robi się gorzko i nieprzyjemnie, zwłaszcza gdy my sami jesteśmy z tych, którym udało się zapomnieć, jak się żyło ich przodkom. Kiedy nowy narybek Straży Miejskiej w osobie funkcjonariusza Cudo Tyłeczka zaczyna przełamywać odwieczne zwyczaje krasnoludów i mundurowe tradycje Straży, przypominają się gromy rzucane na ludzi, którzy się pierwsi odważyli zapuścić albo skrócić włosy, założyć spodnie albo spódnicę mini. Kiedy ktoś oznajmia, że nie cierpi wilkołaków, bo słyszał, że kiedyś kogoś zagryzły, a kto inny stwierdza, że istoty porozumiewające się bez użycia mowy nie mają inteligencji ani uczuć… nawet nie trzeba sobie nic przypominać, bo mamy to na co dzień…
Więc musiałam tę ocenę podnieść.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.