Dodany: 28.02.2021 20:28|Autor: Marioosh
Moja prośba do Mroza
W posłowiu do tej książki Remigiusz Mróz napisał, że kończąc jej pisanie, powiedział swojej redaktorce: „Nigdy więcej”; panie Remigiuszu, proszę nie zmieniać zdania i więcej już horrorów nie pisać, bo pan po prostu tego nie potrafi.
W wielokrotnie już przeze mnie cytowanej książce Mroza „O pisaniu na chłodno” napisał on, że uwielbia Stephena Kinga i najwyraźniej uznał, że to uwielbienie wyrazi poprzez stanie się jego polskim odpowiednikiem, tak jak wcześniej stał się polskim Johnem Grishamem, Danem Brownem, Chrisem Carterem czy Robertem Ludlumem. Ja jednak uważam, że polski Aleksiej Stachanow bardziej jest rodzimym Grahamem Mastertonem – ten pisarz też nieraz ocierał się o śmieszność i niedorzeczność, bardziej kładąc nacisk na obrzydliwość niż nastrój.
O treści nie chce mi się rozpisywać, bo wielu fanów, wielbicieli czy wręcz wyznawców zrobiło to już dawno przede mną; ja napiszę o tym, co u Remigiusza Mroza trzeba docenić, ale i przeanalizować – otóż robi dobry research, a przynajmniej wygląda to wszystko tak, jakby zrobił; pytanie tylko, czy nie postępuje on tak, jak Zbigniew Nienacki, czyli nie zatrudnia kilku ghostwriterów, którzy piszą poszczególne rozdziały, a on je potem montuje razem. Moje podejrzenie wynika z tego, że aby napisać horror religijny, trzeba mieć solidną podstawę w postaci gruntownego przeczytania i zrozumienia Biblii, żeby po prostu nie robić elementarnych błędów. Pisarze specjalizujący się w horrorach, piszący je od kilkudziesięciu lat i wydający je co jakiś czas, a nie traktujący ich jako jednego z elementów bibliografii są – tak przypuszczam – ekspertami w tej dziedzinie po prostu po to, żeby być wiarygodnymi i logicznymi. Ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że wiarygodność i logika w horrorze nie są aż tak ważne, jak pospolite przestraszenie czytelnika, ale w straszeniu też musi być jakiś sens. Tymczasem tutaj zamiast solidnego przestraszenia mamy solidne zmęczenie, za którym idzie solidne wzruszenie ramion, o ile wcześniej nie nastąpiło solidne uśpienie. Powiem wprost i może trochę brutalnie: ta książka nie wzbudza strachu, ona wzbudza śmiech, a nie ma dla horroru niczego gorszego niż śmiech. A gdy dodamy do tego typowe elementy prozy Remigiusza Mroza, czyli zapychanie stron paplaniną bohaterów i popisywanie się erudycją przed czytelnikami, to dostajemy książkę, która na BiblioNETkowej liście rankingowej tego pisarza zajmuje ostatnie miejsce.
W ciągu dwóch lat przeczytałem jedenaście książek Remigiusza Mroza – nie ma wśród nich ani jednej, której dałbym wyższą ocenę niż 3,5. O czym to świadczy? Ktoś powie: o tym, że go po prostu nie lubisz, a poza tym nie jesteś literackim krytykiem. Otóż tak nie jest – lubić albo nie lubić można anyżowe landrynki albo makowiec; do tego pisarza ja po prostu nie mogę się przekonać i cały czas zastanawiam się, na czym polega fenomen jego poczytności i tego, że jego książki mają co chwilę wznowienia, które „schodzą”. A może – i tu pewnie mocno się niektórym narażę – jaki naród, taki najpoczytniejszy pisarz? Może w kraju w którym co szósty polski magister to analfabeta funkcjonalny, 40% obywateli nie rozumie tego, co czyta, a kolejne 30% rozumie, ale w niewielkim stopniu, nie warto wznawiać braci Strugackich, Lema, Hemingwaya czy Garcii Marqueza? Może ludzie, którzy nie potrafią odczytać rozkładu jazdy tramwaju, nie rozumieją instrukcji obsługi pralki, nie umieją wypełnić PIT-a, a w banku można im wcisnąć wszystko, bo nie potrafią policzyć spłaty kredytu, zrozumieją – a przede wszystkim kupią – nową książkę polskiego Ludluma / Cartera / Grishama i tak dalej? Panie Remigiuszu, jeśli jakimś trafem przeczyta pan to, co napisałem, to, po pierwsze, zgodnie z obietnicą z posłowia proszę już więcej horrorów nie pisać, a po drugie, jeśli poczuł się pan urażony, to przepraszam.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.