Dodany: 12.01.2021 14:11|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Współczesny wolny najmita


Koncepcja reportażu pod przykrywką zrodziła się w momencie, gdy dziennikarze zdali sobie sprawę, że czasem nie sposób zdobyć wiarygodnych informacji inaczej, niż zatajając swoją tożsamość. W gruncie rzeczy nic w tym dziwnego, bo każdemu łatwiej rozmawiać o sprawach trudnych, kontrowersyjnych, wstydliwych z kimś „swoim”, niż z człowiekiem z zewnątrz, biegającym z notesem czy mikrofonem i zamierzającym uzyskany materiał sprzedać jakiejś gazecie albo stacji telewizyjnej, do której bohaterowie często nie mają nawet dostępu. Oczywiście, są środowiska, w które nie da się i tą metodą wejść (pionierka dziennikarstwa wcieleniowego, Nellie Bly, mogła odegrać rolę pacjentki szpitala psychiatrycznego, ale już lekarki udawać by nie zdołała: pomijając fakt, że kobiet-psychiatrów wówczas jeszcze nie kształcono, nie byłaby przecież w stanie zatrudnić się w szpitalu, nie mając stosownych dokumentów), lecz w wielu przypadkach jest to możliwe i wtedy pozyskaną wiedzą można mocno poruszyć umysły i uczucia czytelników, jak uczynił to John H. Griffin, wcieliwszy się w postać nie-białego mieszkańca USA czy Günther Wallraff, zaznawszy na własnej skórze „rozkoszy” pracy w brukowcu i doli tureckiego gastarbeitera.

Sytuacja najbiedniejszych, najgorzej opłacanych pracowników wciąż pozostaje dla reportera polem do popisu, czego dowodzą teksty pochodzące już z bieżącego stulecia: „Za grosze” Barbary Ehrenreich, która przedstawiła sytuację nisko wykwalifikowanej kobiety na amerykańskim rynku pracy, i „Zatyrani”, analogiczna praca brytyjskiego dziennikarza Jamesa Bloodwortha, który u progu brexitu sprawdził na własnej skórze, co pracodawcy w Zjednoczonym Królestwie oferują ludziom poszukującym jakiegokolwiek zatrudnienia. Niewiele brakowało, żeby sprawdzać nie musiał, bo miałby to na co dzień, pochodząc ze środowiska, w którym ukończenie studiów i znalezienie pracy w mediach było ewenementem; w jego przypadku ta wycieczka w świat pogardzanych i wykorzystywanych była „zatem nie tyle ćwiczeniem polegającym na celowym »zdegradowaniu się« do niższej pozycji społecznej, ile raczej chwilowym powrotem do świata, z którego ledwie udało mu się wymknąć”[1].

Podobnie jak Ehrenreich, także i Bloodworth postanowił próbować szczęścia w różnych regionach kraju i u różnych pracodawców. W Rugeley w hrabstwie Staffordshire był pracownikiem magazynu w centrum dystrybucji Amazona. W Blackpool na zachodnim wybrzeżu Anglii zatrudniono go jako opiekuna osób starszych i niepełnosprawnych, a wcześniej przepracował trochę na budowie, nabawiając się przy okazji przepukliny. W walijskim Swansea otrzymał „pracę polegającą na przedłużaniu samochodowych polis ubezpieczeniowych w jednym z telefonicznych biur obsługi klienta”[2]. W Londynie zaś został kierowcą Ubera. W każdym z tych miejsc zetknął się z dziesiątkami zatrudnionych na takich samych warunkach jak on: imigrantów, którzy tu chwycą się każdej pracy, byle nie musieć wracać do ojczyzny (a przynajmniej nie od razu); absolwentów szkół średnich niemających konkretnego zawodu; wykwalifikowanych robotników, którzy nie mogą powrócić do wykonywania swojego fachu, padłszy ofiarą redukcji stanowisk i likwidacji całych zakładów pracy. Czy rzeczywiście ci „biedni ludzie są w swoim życiu tam, gdzie są, z powodu poluzowania norm moralnych albo za sprawą własnych lekkomyślnych wyborów życiowych”[3]? Czy muszą pracować tam, gdzie, zamiast człowieczeństwa, szuka się w nich „zasobu, który można eksploatować w celu osiągnięcia zysku”[4]?

W przypadku imigrantów zarobkowych sprawa jest prosta: z rozmysłem porzucają ojczyste zagony, warsztaty i biurka, by zamieszkać w skandalicznych warunkach za niemałe pieniądze i chwycić się zajęć, jakich rodowity Anglik podejmie się tylko w ostateczności, bo nawet najgorsza tutejsza płaca jest lepsza, niż ta, na którą mogliby liczyć w swoim kraju. Jeden z rozmówców autora mówi po prostu: „Zgoda, jestem tutaj nikim, ale w Rumunii też jestem nikim i na dodatek nie mam pieniędzy na przeżycie”[5]. Tu na przeżycie pieniędzy jest dosyć, „pod warunkiem że nie przytrafią się jakieś nieprzewidziane katastrofy, ale jak to w życiu bywa, one się jednak przytrafiają”[6], a wtedy „jeden niezapłacony czek, jeden dłużnik albo jakieś banalne przewinienie w pracy często wystarczało, by niegdyś szanowany obywatel został z pozycji tej odrobiny wolności i bezpieczeństwa, jaka mu jeszcze została, jednym kopniakiem od życia strącony w odmęt rozmokniętego kartonowego pudła na rogu ulicy”[7]. Jeśli katastrofy nie ma, funduszy starcza na podstawowe opłaty, najtańsze jedzenie i na ogół trochę niedrogich używek (jak dokładnie wygląda bilans przychodów i wydatków, możemy kilkakrotnie zobaczyć na przykładzie samego autora), ale już nie zawsze na to, by móc podnieść czy zmienić kwalifikacje zawodowe, albo, by się przeprowadzić z rodziną na drugi koniec kraju, gdzie właśnie oferują pracę (być może) nieco lepszą.

Jest taki wiersz Konopnickiej „Wolny najmita”, odnoszący się wprawdzie do sytuacji najemnych robotników rolnych przed ponad stu laty, niemniej jednak nastrojem i wnioskami całkiem pasujący także do brytyjskich „zatyranych” (notabene, oryginalny tytuł brzmi „hired”, co odpowiada mniej więcej właśnie „robotnikom najemnym” lub „parobkom”): „ (…) Chce - niechaj żyje, a chce - niech umiera!/ Czy się utopi, czy chwyci się pracy,/Nikt się nie spiera... (…) Nikt się, co robi, jak żyje, nie spyta.../ Choćby padł trupem, nikt słówka nie powie...” [8].
Z relacji Bloodwortha, która obejmuje i jego własne przeżycia, i opowieści poznanych w pracy ludzi, można jasno wywnioskować, iż to nawet nie nieprzyzwoicie niskie zarobki kładą się największym ciężarem na barkach współczesnych „wolnych najmitów”, lecz właśnie fakt, że nikogo nie obchodzą ich warunki życia i pracy… ani oni sami. W doświadczeniu autora jedynym pracodawcą, który choć trochę szanował swoich (zatrudnionych na czarno) podwładnych i widział w nich ludzi, był indywidualny przedsiębiorca budowlany; wszędzie indziej, gdzie odpowiedzialność za przyjęcie kogoś do pracy i nadzorowanie go rozmywała się w nieprzewidywalny sposób między agencję pośredniczącą a korporację, dla której ta agencja werbowała pracowników, znikały skrupuły i zaczynało się traktowanie ich jak śmieci. Organizacja pracy utrudniająca czy wręcz uniemożliwiająca skorzystanie z toalety albo z ustawowej przerwy na posiłek. Wymuszanie pracy w nadgodzinach i/lub dowolne obcinanie godzin należnych (bo przecież umowa – której pracownik często nawet nie dostaje do ręki – nie gwarantuje stałych godzin zatrudnienia). Notoryczne niewypłacanie wypracowanych kwot, których praktycznie nie da się w całości wyegzekwować, bo „niezadowolony pracownik musi wyłożyć nawet do 1200 funtów, żeby wnieść sprawę do sądu”[9]. Ordynarne wrzaski i wyzwiska, wypisz-wymaluj te same, jakimi dziewiętnastowieczny zarządca dyscyplinował parobków. Bata tylko brak, ale bata nie trzeba, przynajmniej w sensie fizycznym, bo zamiast niego jest straszenie zwolnieniem za jakieś drobiazgi, które normalny przełożony skwitowałby co najwyżej zdawkowym napomnieniem, lub za próbę zorganizowania związku zawodowego, karanie za skorzystanie z chorobowego albo za spóźnienie… wskutek awarii firmowego autobusu pracowniczego.

Można powiedzieć: i co tu nowego, przecież to znamy, każdy ma wśród rodziny czy znajomych kogoś, kto pracował na tak zwanej „śmieciówce” albo na samozatrudnieniu, wykonując więcej zadań, niż pracownik etatowy, a zarabiając znacznie mniej. Znamy, ale… czy nie jest tak, że literatura, ukazując nam pewną stronę życia z czyjejś perspektywy, nie ukaże nam tego dobitniej, niż my sami jesteśmy w stanie zauważyć?

A Bloodworthowi trzeba przyznać, że potrafi się tą perspektywą – i własną, i swoich rozmówców – dzielić w sposób przekonujący. Dba o naświetlenie tła, pilnując, by sedno sprawy nie utonęło w powodzi liczb i nazwisk; opowiada lekko i płynnie, językiem bardziej potocznym niż wykwintnym, unikając przy tym tak częstego u brytyjskich reporterów przymusu zabawiania czytelnika wątpliwej jakości dowcipami. Choć zdarza mu się powiedzieć parę cierpkich słów pod adresem pracodawców czy rządzących, choć czujemy, że tu i ówdzie ma szczerą chęć zakipieć oburzeniem, to jednak wystrzega się epitetów i nie próbuje przekonywać, że jedyną receptę na opisane nieprawidłowości podał Marks lub inny lewicowy guru. Czyż nie tak właśnie powinien podchodzić do tworzonego materiału rasowy reporter?

[1] James Bloodworth, „Zatyrani”, przeł. Piotr Maurycy Załuski, wyd. Prószyński i S-ka, 2020, s. 13-14.
[2] Tamże, s. 184.
[3] Tamże, s. 11.
[4] Tamże, s. 26.
[5] Tamże, s. 38.
[6] Tamże, s. 89.
[7] Tamże, s. 88-89.
[8] Maria Konopnicka, „Wolny najmita”, ze strony internetowej https://literat.ug.edu.pl/mariakon/010.htm.
[9] James Bloodworth, op. cit., s. 51.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 319
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: