Dodany: 29.12.2020 21:37|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Niełatwo wynieść cało skórę...


Recenzja oficjalna PWN

Recenzent: dot59

Jednym z najlepszych – przynajmniej moim zdaniem – trendów, jakie pojawiły się w branży wydawniczej w 2 połowie XX wieku (wcześniej były już, oczywiście, pierwsze jaskółki zwiastujące tę zmianę, jak choćby „Łowcy mikrobów” de Kruifa) i przybrały na sile w ostatnich latach, jest rozpowszechnienie pozycji, zapoznających czytelnika z tajnikami funkcjonowania jego własnego organizmu, jego interakcji ze środowiskiem i działań podejmowanych wtedy, gdy w jednym lub drugim obszarze coś zaszwankuje. Wchodzi w to przede wszystkim szeroko pojmowana medycyna, od nauk podstawowych w rodzaju anatomii i fizjologii aż po zagadnienia z zakresu poszczególnych specjalności lekarskich i prezentacje pracy w różnych zawodach medycznych, a oprócz niej nauki zazębiające się z nią i pełniące wobec niej role komplementarne, jak mikrobiologia, dietetyka, psychologia, ochrona środowiska. Można sobie zadać pytanie, czy to potrzebne, czy nie lepsze było dawne podejście, wedle którego laik mógł był co najwyżej wiedzieć, z której strony ma serce, a z której wątrobę, zaś w razie choroby poznawał jej nazwę (przeważnie uproszczoną) i otrzymywał zestaw zaleceń, które miał wypełniać, nie zadając pytań i często nie wiedząc, co czemu służy. Ale nie mamy przecież wątpliwości, że temu, kto wie, jak jest zbudowany motocykl, jak go konserwować i co się w nim może zepsuć, łatwiej będzie utrzymać swój pojazd w dobrym stanie – czemu więc nie odnieść tego i do własnego organizmu? Człowiek jest jednak od motocykla ciut bardziej skomplikowany, więc i przed autorami książek popularnonaukowych z dziedzin okołomedycznych stoi poważniejsze wyzwanie. Po pierwsze, nie można czytelnikowi zaprezentować wiedzy na poziomie portali internetowych ogólnego użytku – gdzie najczęściej słyszano, że coś dzwoni, ale już niekoniecznie, w którym kościele - lecz konkretną, rzetelną, sprawdzoną naukowo. Po drugie, konkretność i wiarygodność niewiele temuż czytelnikowi da, jeśli nie będzie opakowana w dostępną dlań formę; autor musi zatem znaleźć złoty środek między truizmami i informacjami nazbyt szczegółowymi, między językiem całkiem potocznym a całkiem naukowym, i mieć dar zainteresowania odbiorcy tym, co ma do przekazania. Jak się to zadanie udało Paulinie Łopatniuk, lekarce, która postanowiła zapoznać chętnych czytelników z ludzką skórą – narządem tak często uważanym jedynie za opakowanie dla reszty ciała, a w rzeczywistości wcale nie mniej ważnym, niż na przykład wątroba (i bez jednej, i bez drugiej nie da się żyć!) – i jej chorobami? „Cała książka o skórze? To nie będzie nudne?”[1].

„Na własnej skórze: Mała książka o wielkim narządzie” z całą pewnością nudna nie jest. Już sam pierwszy rozdział, przypominający nam różnicę między skórą a naskórkiem i omawiający najistotniejszy dla tego drugiego proces fizjologiczny, dostarcza wiadomości nieco wykraczających poza te ze szkolnego programu, zwłaszcza, jeżeli uczęszczaliśmy do klasy o profilu innym niż biologiczny, a od matury minęło już sporo lat. Jest to ten rodzaj lektury, w którym nie obędzie się bez fachowych terminów – jak na przykład desmosomy, filagryna, inwolukryna i cytoszkielet; zakładam jednak, że sięgną po nią osoby, którym poznawanie nowych trudnych słów niestraszne, a jeśli czegoś nie zapamiętają, to i tak nikt ich z tego nie będzie odpytywał. Kolejnych rozdziałów jest dwadzieścia osiem. Każdy z nich – noszący cokolwiek zagadkowy, a przy tym często całkiem niemedyczny tytuł (najbardziej przypadły mi do gustu: „Zagrajmy w pchełki” i „Co powie ryba” [2]) i opatrzony wymownym mottem w postaci cytatu czasem z archaicznego podręcznika czy czasopisma medycznego, a czasem, częściej, z piosenki, wiersza, bajki czy powieści (zresztą i w tekście trafia się niejeden cytat, budząc podziw dla rozległych zainteresowań czytelniczych autorki) – opowiada o jakimś jednym aspekcie chorób skóry. Powiedzmy sobie prawdę: o wielu z nich nigdy dotąd nie słyszeliśmy i być może więcej nie usłyszymy (a co ważniejsze, nie doznamy ich na własnej skórze), bo są to problemy na tyle rzadkie, że zasłużyły na opisanie w specjalistycznych czasopismach medycznych. Z innymi – jak brodawki, grzybica paznokci czy wszawica – stykamy się stosunkowo często, jeśli nie osobiście, to za pośrednictwem reklam w mediach, co nie znaczy, że wiemy o nich wszystko (na przykład: czy wszy mogą przyprawić swojego żywiciela o przypadłości poważniejsze, niż swędzące strupy na głowie? Czy „nudne brodawki łojotokowe (…) potrafią czasem uratować komuś nie tylko życie, lecz także całkiem przydatny narząd”[3]?).

Opowieści zilustrowane są zarówno obrazami mikroskopowymi tkanek dotkniętych danymi schorzeniami, jak i fotografiami zajętych części ciała; te ostatnie – trzeba uprzedzić zwłaszcza czytelników o dużej wrażliwości – bywają mocno drastyczne lub zwyczajnie nieprzyjemne (przyznam uczciwie, że oglądając te towarzyszące rozdziałom o skutkach działania pcheł, wszy i innych pasożytów, musiałam używać mocnej autoperswazji, by uświadomić sobie, że wszystko zaczęło mnie swędzieć wyłącznie na skutek efektu psychogennego i doprawdy nie ma potrzeby nerwowego drapania się w różne okolice własnej skóry…).

Po tych ostatnich słowach ktoś mógłby odnieść wrażenie, że podręcznik taki powstał głównie w celu nastraszenia czytelników przerażającymi chorobami, które ni stąd, ni zowąd mogą wyłonić się z dowolnego centymetra kwadratowego skóry i doprowadzić do rychłego zejścia śmiertelnego w strasznych cierpieniach. Istotnie, dużo się w tej książce mówi o nowotworach i innych schorzeniach potencjalnie śmiertelnych i/lub okaleczających, co nie dziwi, jeśli wiemy, że autorka jest patomorfologiem: w tej specjalizacji wyjątkowo często ma się do czynienia z balansowaniem na ostrzu noża między życiem a śmiercią, gdy trzeba pod mikroskopem rozstrzygnąć, czy wycinek pobrany z dowolnego narządu pacjenta zawiera zmiany przesądzające o poważnym rokowaniu i wymagające agresywnej interwencji, czy nie. Granica między straszeniem a niestraszeniem jest cienka i płynna, a skuteczność i tak trudna do przewidzenia: osoby bojaźliwej i hipochondrycznej w ogóle straszyć nie trzeba, bo ona i tak gotowa jest widzieć śmiertelne zagrożenie w każdym podrażnieniu skóry od kosmetyków, za to człowiek przesadnie beztroski potrafi, jak opisany w rozdziale trzecim artysta, ignorować potrzebę zgłoszenia się do lekarza z podejrzaną zmianą skórną do chwili, aż naprawdę będzie już za późno. Tak więc ja nie byłabym skłonna traktować rzetelnego przedstawienia niebezpieczeństw, mogących na nas czyhać w zakamarkach własnej skóry, jako straszenia, lecz raczej jako uświadomienie, że różne rzeczy się zdarzają, a jeśli zdarzą się nam, im wcześniej udamy się po pomoc, tym lepiej.

Czytelnika mniej zainteresowanego medycyną mogłyby, być może, zmęczyć obszerniejsze opisy wyglądu preparatów histopatologicznych czy też wzmianki o historii poszczególnych jednostek chorobowych; ale z drugiej strony, czy w ogóle sięgnie on po tego rodzaju książkę? Za to, jak mi się zdaje, studentom medycyny czy nawet młodym lekarzom może się ona okazać pomocna w przyswojeniu materiału wymaganego na egzaminach z dermatologii, jeśli nie zamiast oficjalnych źródeł (bo jednak, jak zauważa autorka, „podręczniki patologią skóry się zajmujące to niejednokrotnie dużo większego formatu cegły, liczące sobie tysiące stron”[4]), to obok nich. Zresztą tej właśnie grupie, jako przedstawicielom młodszego pokolenia, łatwiej będzie się oswoić z blogową techniką narracji, obejmującą bezpośrednie i cokolwiek poufałe zwracanie się do czytelnika („i nie, nie popuszczajcie wodzy fantazji – nic zdrożnego nie mam na myśli”[5], „nawet nie wiecie, jak mnie korciło, by rzucić przy okazji jakimś przepisem”[6]) oraz używanie różnych środków stylistyczno-językowych, mających nadać skądinąd poważnemu tekstowi wrażenie pewnego luzu („plama przypomina misia? Może i tak, ale ten miś ma jedno uszko bardziej, co czyni go trochę trefnym (…) zaczyna się od czerniaka malutkiego, czerniaczka czasem zupełnie niewinnie się prezentującego, czerniaczątka wręcz”[7]; „gryzeofulwinki komuś?”[8], „te blaszki! Sssss…ssss…”[9]). Starsi czytelnicy z kolei docenią pewnie wspomniane na wstępie odwołania do różnorakich tekstów kultury, jak też bogatą polszczyznę, miejscami „odmłodzieżowioną” (żeby nie było wątpliwości: to neologizm mojej produkcji) przez użycie zgoła archaicznych zwrotów w rodzaju „lekko zahaczę oń zaledwie”[10] czy „kurujących się uń chorych”[11].

Czy nam się powyższe chwyty podobają bardziej, czy mniej, jedno jest pewne: książka jest piekielnie ciekawa, a dzięki niej nasze spojrzenie na własną skórę już nigdy nie będzie takie, jak wcześniej…

[1] Paulina Łopatniuk, „Na własnej skórze: Mała książka o wielkim narządzie”, wyd. Wydawnictwo Poznańskie, 2020, s. 13.
[2] Tamże, s. 6-7.
[3] Tamże, s. 33.
[4] Tamże, s. 13.
[5] Tamże, s. 185.
[6] Tamże, s. 277.
[7] Tamże, s. 89.
[8] Tamże, s. 200.
[9] Tamże, s. 296.
[10] Tamże, s. 13.
[11] Tamże, s. 113.

Ocena recenzenta: 5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 501
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: