Tu kilka listopadowych lektur, na których porządne zrecenzowanie brakło mi czasu.
Ucha, fochy, tarapaty czyli Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o polszczyźnie i o co nie baliście się zapytać (
Hącia Agata)
(5)
Na ogół nie mam kłopotów z poprawnym mówieniem i pisaniem, co nie znaczy, że nie miewam czasami wątpliwości, czy na przykład z dwóch uznawanych przez słowniki form danego wyrazu jedna nie jest jednak bardziej poprawna, albo czy dany kolokwializm wszedł już na tyle w powszechny użytek, by językoznawcy dopuścili zastosowanie go w tekście publicystycznym. Dlatego też przepadam za wszelkimi poradnikami językowymi i czytam każdy, który mi wpadnie w ręce. „Ucha, fochy, tarapaty” powstały na kanwie pytań zadawanych autorce przez radiosłuchaczy. Na potrzeby książki każda odpowiedź została podzielona na cztery poziomy. Pierwszy – najbardziej lapidarny: „tak”, „nie”, „można i tak, i tak”. Drugi – z krótkim objaśnieniem, dlaczego tak, a nie inaczej. Trzeci jeszcze obszerniejszy, z wywodami etymologicznymi i historycznymi, tłumaczącymi dane zjawisko językowe, i czwarty, uzupełniający, czy to z wzorcami odmiany, czy z różnymi ciekawostkami. Świetnie się to czyta, aż żal, że tak szybko się kończy.
Książka poniekąd kucharska (
Chmielewska Joanna (właśc. Kühn Irena))
(powt.; ocena bez zmian)
Książka o kuchni, napisana przez osobę, która gotować nie lubiła – czy to nie absurd? A właściwie dlaczego? Przecież komuś, komu czasu szkoda na pilnowanie trzech garnków, zawartość każdego z których winna się gotować/dusić w innym tempie, i równoczesne siekanie, kręcenie, ugniatanie, lepienie czy doprawianie czegoś, co za chwilę znajdzie się w garnku czwartym, szczególnie zależy na tym, żeby móc przyrządzać potrawy łatwo, szybko i z efektem w miarę przewidywalnym. To „w miarę” jest tu istotne tak samo, jak tytułowe „poniekąd”. Pierwsze dlatego, że typowy przepis nie obejmuje zaleceń w rodzaju: „kiedy już postawisz garnek na kuchence, nie wychodź z kuchni, póki go nie zdejmiesz z ognia/nie wyłączysz gazu” i „zanim dodasz kolejny składnik, sprawdź, czy na pewno masz pod ręką ten właściwy”. Drugie dlatego, że od sensu stricto przepisów (które tu podane są raczej w wersjach „na oko”, niż z precyzyjnie wyliczonymi proporcjami składników i czasem przygotowania) więcej jest materiałów, kwalifikujących tę książeczkę jako kulinarne silva rerum: wspomnień potraw jadanych w dzieciństwie czy też podczas rozmaitych podróży, wyznań dotyczących osobistego stosunku autorki do danego produktu czy dania, wreszcie historyjek z gotowaniem i jedzeniem w roli głównej (część jest tak absurdalna, że można je traktować raczej jako kabaretowe skecze – tym bardziej, że niektóre, w oprawie bardziej literackiej, pamiętamy z jednoznacznie humorystycznych utworów Chmielewskiej – jednakowoż ponoć zdarzyły się naprawdę i w części przypadków ujawnione są nawet osoby odpowiedzialne za dany wyczyn). Czyta się to lekko i z uśmiechem. Trochę inspiracji kulinarnych też można zaczerpnąć, pod warunkiem, że lubimy dużo zasmażki, majonezu i śmietany.
Zew krwi (
London Jack (właśc. Chaney John Griffith))
(powt.; ocena bez zmian)
Oglądając najnowszą ekranizację jednego z najsłynniejszych utworów Jacka Londona, już na początku zdałam sobie sprawę, że coś mi się w szczegółach nie zgadza. Za nic nie mogłam sobie przypomnieć, by London zamieszczał opisy wybryków w domu sędziego, jakich mógłby Buckowi pozazdrościć jego czystej krwi krewniak ze zwariowanej komedii „Beethoven”, a już kiedy na horyzoncie ukazali się pocztowcy, z których jeden był młodzieńcem o skórze czarnej niemal jak heban, a drugi – uwaga! – kobietą z widoczną domieszką krwi indiańskiej, noszącą niebieskie okulary przeciwsłoneczne, nie wytrzymałam i sięgnęłam po literacki pierwowzór, by znaleźć potwierdzenie, że nie mam sklerozy i nie zapomniałam o obecności tam podobnych scen i postaci. W istocie rzeczy, zgadzała się tylko profesja i nazwiska, zaś jeśli chodzi o powierzchowność, to u Londona Perrault był niemłodym Kanadyjczykiem pochodzenia francuskiego, drobnej budowy, i o skórze ogorzałej, ale na pewno nie czarnej, zaś François (nie Françoise!) potężnej postury Metysem. Mniej więcej podobnie, jak w oryginale, wyglądała historia z kolejnymi właścicielami Bucka, ale tylko do pewnego momentu. Postać Thorntona została rozbudowana, a wątek z jego udziałem zmieniony, i tylko to filmowcom wybaczyłam, bo dzięki temu miał co zagrać Harrison Ford, w tej roli niezmiernie wzruszający. A samo opowiadanie – cóż, surowe, brutalne, a jednocześnie mające swoisty urok, jak przyroda dalekiej Północy.
Szczęście jest kotką (
Berberich Ewa)
(4)
Sympatyczna opowieść, przedstawiająca radości i smutki kotki i jej opiekunki w formie… kocio-ludzkich rozmów. Trochę mi przypomina czytanego ostatnio „Typowego kota”, co dowodzi, że koty polskie i niemieckie są do siebie podobne, a ci, którzy spisują ich słowa, dobrze je rozumieją :-). Może tylko autorka trochę za obszernie tłumaczy kotce meandry ludzkich tradycji, ale tę drobną przesadę równoważy piękny okładkowy portret rudej kici i jej śliczne imię – Gałganka (prawie jak moja nieodżałowana Huncwotka…)
Zero zahamowań (
Rusinek Michał (ur. 1972))
(5)
Prześmiewcze felietony, analizujące teksty polskich piosenek pod względem językoznawczym. Przy czym są to głównie piosenki należące do ulubionych przez obecną władzę nurtów: disco polo, hiphopu, rapu, „słowiańskiego” metalu, pieśni patriotycznych i popu. Do tego ostatniego autor zaliczył też (mylnie, ale nie musi się znać na wszystkim) dwa utwory z gatunku alternatywy, „Zanim pójdę” Happysadu i „Dzień dobry, kocham cię” Strachów na Lachy, może rzeczywiście nie najbardziej udane pod względem literackim – słysząc je pierwszy raz, też się irytowałam - ale ponieważ potem zrozumiałam ich przesłania i z czasem nabrałam do nich sentymentu, były jedynymi, z których interpretacji się nie uśmiałam. Z reszty natomiast śmiałam się nieustannie, czasem ledwie półgębkiem, a czasem dosłownie rżąc jak koń, i równocześnie obsypując się gęsią skórką ze zgrozy, wywołanej poziomem (a raczej… brakiem jakiegokolwiek poziomu, często połączonego z niebywałą wulgarnością i chamstwem, poniżej dna po prostu) większości cytowanych tekstów.
Bardzo zimna wiosna (
Tubylewicz Katarzyna)
(4)
Greta, córka nazistowskiego oficera, po zwycięstwie aliantów cudem uchodzi zbiorowemu gwałtowi, którego ofiarami padają jej siostry i matka. Wraz z przyjaciółką ucieka do jednego z krajów, gdzie mimo wszystko Niemki nie są aż tak źle widziane, żeby tam odciąć się od przeszłości i pomóc finansowo żyjącym w nędzy najbliższym.
Ewa, maltretowana przez męża – znanego polityka, który na co dzień obnosi się z wizerunkiem przykładnego Polaka-katolika – ucieka do Szwecji, gdzie zostaje asystentką bogatej starszej pani.
Policjant Jens po rodzinnej tragedii stracił grunt pod nogami: żona nałogowo pije, syn prawie nie bywa w domu, a jego nękają wyrzuty sumienia z powodu (nie wiemy, czy rzeczywistego, czy tylko wyobrażonego) błędu, poprzez który nie zapobiegł nieszczęściu. Jego młodszy kolega Björn, co drugi tydzień jest prawie wzorowym ojcem dwójki dzieci (nad którymi z byłą żoną sprawują opiekę naprzemienną), a w pozostałym czasie beztroskim bon vivantem (oczywiście na miarę szwedzką). Gdy zostają wezwani do ośrodka dla nieletnich uchodźców, by przeprowadzić rozmowę dyscyplinującą z młodzieńcem, który podczas sprzeczki wyciągnął nóż, nie przypuszczają nawet, że niebawem wrócą tu z poważniejszymi zarzutami, a śledztwo, które wspólnie poprowadzą – stanowiące zarazem punkt, w którym przetną się drogi wszystkich głównych bohaterów – będzie pełne zagadek i przeszkód.
Powieść w stylu typowego kryminału skandynawskiego, ale w wersji "light" - bez drastycznych opisów zbrodni, za to z dużą ilością tła obyczajowego (stosunek Szwedów do imigrantów, rozczarowanie kolejnymi rządami, które obiecują, a nie realizują obietnic, przemoc w rodzinie, alkoholizm), z wątkiem polskim i z motywem wojennej przeszłości. Dobrze napisana, choć momentami miałam wrażenie, że w danym miejscu lepiej sprawdziłaby się scena na żywo, niż opowiadanie.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.