Dodany: 05.11.2020 19:03|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Wdzięczność
Vigan Delphine de

2 osoby polecają ten tekst.

"Ile razy w życiu naprawdę powiedzieliście »dziękuję«? Prawdziwe dziękuję”[1]


Od czasu do czasu odczuwam silne zapotrzebowanie na porządną powieść psychologiczno-obyczajową, które najczęściej zaspokajam, grzebiąc (ostatnio jedynie wirtualnie, ale z równie dobrym skutkiem materialnym) w półkach z literaturą francuską. Na szczęście zostało mi jeszcze parę nieprzeczytanych utworów z tej kategorii, a pomiędzy nimi nowiutka „Wdzięczność” Delphine de Vigan, która pojawiła się w katalogu biblioteki w wyjątkowo krótkim czasie od ukazania się polskiego wydania.

Trochę się zasmuciłam, widząc, jaka jest cienka – bo obcowanie z tego rodzaju prozą, jakiej spodziewałam się na podstawie wrażeń z poprzednich powieści tej autorki, chciałoby się przeciągnąć jak najdłużej – ale z drugiej strony, lepsza wszak książka krótka, a dobra, niż kiepsko napisane grubaśne tomiszcze.
Po pierwszej stronie upewniłam się, że tak – właśnie na tego rodzaju literaturę miałam chęć. Po kilkunastu – że o ile nic się dalej nie zepsuje, ocena będzie minimum bardzo dobra. Po kilkudziesięciu poczułam, że to niesprawiedliwe, żeby już tak blisko było do końca…
A koniec był nieuchronny, bo jeśli jednym z głównych bohaterów jest osoba w wieku mocno podeszłym, która systematycznie podupada na siłach i, co gorsza, traci najważniejszą część siebie, tę, która umożliwia wyrażanie myśli i odczuć, to można się spodziewać, że w pewnym momencie będzie musiała zniknąć ze sceny…

Michka (to nietypowe zdrobnienie od Michèle, przeczytane na głos, brzmi jak rosyjski „miszka”, i ta słowiańska konotacja okaże się nie całkiem przypadkowa) przez całe swoje dorosłe życie mogła liczyć tylko na siebie, ale teraz, kiedy przekroczyła osiemdziesiątkę, coś zaczyna się sypać. Czasami traci równowagę, czasami umykają jej potrzebne słowa, aż w końcu nadchodzi taki dzień, w którym, owładnięta napadem niezdefiniowanego lęku, nie jest w stanie zrobić nic, póki nie zjawi się pomoc. I staje się jasne, że musi zamieszkać w miejscu, gdzie ktoś stale będzie nad nią czuwał.

Marie, która na dobrą sprawę mogłaby być jej wnuczką, a jest osobą formalnie obcą (z czasem dowiemy się, jakie więzy ją z Michką łączą), pomaga jej w załatwieniu urzędowych spraw i w przeprowadzce. Odwiedza ją najczęściej, jak może, lecz wkrótce pojawia się pewna okoliczność, która jej to utrudnia, wręcz uniemożliwia.

Jérôme, mniej więcej rówieśnik Marie, jest logopedą, który poprzez „ćwiczenia, zgadywanki i inne takie rzeczy”[2] ma pomóc pensjonariuszom domu opieki w jak najdłuższym i najsprawniejszym posługiwaniu się językiem. Uważa, że „trzeba walczyć. O każde słowo. O każdy krok. Nie zrezygnować z niczego. Z żadnej sylaby, z żadnej spółgłoski. Bo gdy nie ma języka, to co zostaje?”[3]. I boleśnie zdaje sobie sprawę, że praktycznie w każdym przypadku ta walka jest z góry przegrana, bo „starość to nauka tracenia. Dostrzegania niemal tydzień po tygodniu nowych deficytów, nowych niedomagań, nowych szkód”[4], a skoro tak – „mimo wysiłków – tej codziennej walki, zaczynanej co rano od początku – mimo ogromu dobrej woli, jaką wykazują, prędzej czy później stanie się, co ma się stać”[5].

Michka jednak walczy szczególnie zacięcie, bo ma jeszcze jedną ważną sprawę do załatwienia: pragnie podziękować ludziom, którzy wyświadczyli jej ogromną przysługę, ba, można powiedzieć, że uratowali jej życie, a których nazwiska nie zna. Marie i Jérôme, każde z nich osobno i każde na swój sposób, próbują jej w tym pomóc. Wszyscy troje wiedzą doskonale, że „człowiekowi zawsze się wydaje, że wszystko zdąży powiedzieć, że ma czas, a potem nagle się okazuje, że jest za późno”[6]. I wszyscy troje mają komuś coś do powiedzenia. Czy zdążą?...

Wydawałoby się, sam banał. Ileż już było takich opowieści o przebaczaniu, godzeniu się i dziękowaniu w ostatniej chwili, w ilu z nich przewijało się traumatyczne dzieciństwo (we wspomnieniach Michki o tym, jak poznała Marie, czytelnik znający „Nic nie oprze się nocy” z pewnością odnajdzie echa opisanej tam historii) i/lub echa Holokaustu, ile poruszało motyw nieuniknionego przemijania!

Ale znajdźmy drugą, która jest napisana tak oszczędnie i zarazem tak wnikliwie; w której postacie bohaterów są tak żywe i wiarygodne, dialogi tak boleśnie realistyczne (przy okazji głębokie ukłony dla tłumaczki za kapitalne spolszczenie językowych lapsusów Michki!), emocje tak skromnie wyeksponowane i przy tym tak intensywne (przyznam, że przy pierwszym śnie Michki aż się zagotowałam z oburzenia – bo jak to: ktoś traktuje starą i chorą kobietę z taką wyższością i wzgardą? – a dopiero potem zorientowałam się, że to tylko oniryczna projekcja jej obaw…); w której wypowiedzianych zostaje tyle ważnych prawd, niesprawiających przy tym wrażenia pustych komunałów! Niedużo takich będzie. Jakoś mam wrażenie, że zaliczą się do nich i trzy pozostałe mi jeszcze do przeczytania powieści de Vigan. A jeśli nawet nie, to tę zapamiętam na bardzo, bardzo długo.

[1] Delphine de Vigan, „Wdzięczność”, przeł. Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak, wyd. Sonia Draga, 2020, s.6.
[2] Tamże, s. 37.
[3] Tamże, s. 101.
[4] Tamże, s. 125.
[5] Tamże, s. 126.
[6] Tamże, s. 156.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 273
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: