Dodany: 22.10.2020 20:21|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Z aparatem na czatach


Recenzja oficjalna PWN

Recenzent: dot59

W czasach mojego dzieciństwa książki przyrodnicze w większości były ilustrowane rycinami; na palcach można było policzyć takie, które zawierały, zwykle niezbyt liczne, fotografie roślin i zwierząt. Jedynym wyjątkiem były albumy autorstwa Włodzimierza Puchalskiego, człowieka, który całe swoje życie poświęcił utrwalaniu polskiej fauny na kliszach – wówczas jeszcze czarno-białych. Minęło parę dekad i w zasadzie każdy, kto ma aparat fotograficzny (a ze względu na rozpowszechnienie smartfonów mało kto go nie ma), jest w stanie pstryknąć udane, kolorowe zdjęcie owadów delektujących się nektarem czy sroki skaczącej po trawniku, albo nawet uwiecznić zadek sarny, która o świcie skubie róże sąsiada. Ale prawdziwe bezkrwawe łowy na zwierzęta żyjące z dala od ludzkich siedzib wymagają czegoś więcej.

Sprzętu - to oczywiste – znacznie bardziej rozbudowanego i zaawansowanego technicznie, niż ten w smartfonie. Czego jeszcze, dowiemy się, zagłębiając się w opowieść dwojga młodych ludzi, których pasja fotografowania natury stała się sposobem na życie.

Łukasz Łukasik i Magdalena Sarat krążą z aparatami głównie po terenach północno-wschodniej Polski, gdzie zachowało się najwięcej obszarów dzikiej przyrody, a więc i największe są tam szanse napotkania rzadziej widywanych zwierząt. Rzecz jasna, każde z tych stworzeń ma swoje specyficzne siedliska, więc trzeba niemalże mieć w głowie mapę z rozmieszczeniem poszczególnych gatunków. Co wcale nie znaczy, że jeśli się ot, tak, wsiądzie na rower albo w samochód i dotrze na pożądane miejsce, to zaraz się tam zaroi od błękitnych żab (nie, to nie skutek działania substancji halucynogennych; błękitne żaby naprawdę istnieją, choć są błękitne wybiórczo – tylko samce i tylko przez kilka tygodni w roku, podczas pory godowej) albo od łosi z wyjątkowo rozrośniętym porożem. Jedne zwierzęta nieustannie wędrują po terenach swoich rewirów, dziś są tu, jutro tam, a oba te miejsca może dzielić kilkanaście albo i kilkadziesiąt kilometrów. Inne gdzie indziej sypiają, a gdzie indziej żerują. Jedne śpią w dzień, a są aktywne nocą i bladym świtem, drugie wychodzą lub wylatują dopiero, gdy słońce podniesie się na odpowiednią wysokość. Jedne są bardzo płochliwe, inne znów mogą człowieka zaatakować (i niekoniecznie muszą to być wilki lub niedźwiedzie; wystarczy zdenerwowany łoś lub żubr…). A kiedy się znajdą w odpowiedniej odległości i przyjmą fotogeniczną pozę, może się okazać, że czas płynął jakoś za szybko i słońce pada już pod nieodpowiednim kątem… To wszystko trzeba wiedzieć, bo inaczej nici ze zdjęć.

Najczęściej taka fotograficzna podróż zaczyna się jeszcze w ciemnościach nocy; trzeba się ubrać w „buty na zmarnowanie, spodnie do zniszczenia, coś z długim rękawem, bo będzie drapać”[1], a na miejscu „sprawnie rozwinąć karimatę, schować się pod siatkę maskującą i stworzyć kolejną zieloną gamołę z wystającym obiektywem”[2] i czatować – czasem całymi godzinami – aż się pojawią tropione stworzenia. Jeśli fotografuje się zwierzęta wodne, stanowisko fotograficzne musi być urządzone na wysepce lub przy brzegu, więc na normalną odzież trzeba nałożyć wysokie kalosze, a jeszcze lepiej niewygodne wędkarskie spodniobuty, które przynajmniej częściowo chronią przed przemoczeniem. To znaczy, chronią, jeśli dane ujęcie wymaga pozostawania w pozycji stojącej. Ale bywa i inaczej: „wystarczyło tylko zamoczyć nieco więcej nogi. Tak mniej więcej do pośladka. Przy okazji brzuchem nieznacznie musnąć wodę, szybko go wciągnąć i łokcie trzymać rozpostarte jak skrzydełka. (…) Gwałtowny wdech psuł wypracowaną z trudem pozycję fotograficzną. I tak w koło Macieju przez kilkanaście minut. Praca idealna dla kuracjuszy w sanatorium: gimnastyka, krioterapia, kąpiele błotne oraz zdrowotne pijawki w jednym”[3]. Aha, i oczywiście nie można się podczas czatowania rozgrzewać się zacieraniem rąk czy tupaniem, nie można trzepnąć krwiożerczego komara, który wbił ssawkę w kawałek skóry wystający spod maskującej odzieży ani kichnąć, a nawet aparatem należy posługiwać się ostrożnie, bo niektóre stworzenia o bardzo czułym słuchu potrafią się spłoszyć szelestem migawki. Jednym słowem, nie jest to zajęcie dla ludzi, którzy nade wszystko przedkładają komfort. Tych, których się komfortu wyrzekną na rzecz dobrych warunków fotograficznych, czeka nagroda, złożona z możliwości oglądania dzikich zwierząt w naturalnym ich środowisku, często w sytuacjach, jakich nie widują nawet ludzie mieszkający w pobliżu ich siedlisk, którzy nie mają czasu godzinami czatować w kępie krzaków, by popatrzeć na zaloty zimorodków, dudka karmiącego pisklęta czy lisięta wyrywające sobie przyniesionego przez matkę gryzonia.

O tym wszystkim opowiada nam para fotografów-pasjonatów z wielkim zaangażowaniem, żywo i barwnie, swobodnym, niewymuszonym stylem, przypominającym narrację blogową, czasem aż za bardzo. Szczerze mówiąc, gdybym była redaktorem, odradziłabym obojgu autorom przede wszystkim używanie – nie wiadomo, czemu coraz modniejszego – kolokwializmu „miejscówka”[4] (starszym czytelnikom, którzy znają to słowo wyłącznie jako określenie biletu gwarantującego miejsce siedzące w pociągu, należy się wyjaśnienie: chodzi o ulubione/popularne miejsce, w danym przypadku miejsce, gdzie zbierają się ptaki), bo moim zdaniem słowa pochodzące z żargonu subkultur młodzieżowych winny w literaturze występować wyłącznie w dialogach lub monologach stosownych postaci. Z drugiej jednak strony taki lekki i potoczny język może sprawić, że narracja nie znuży młodszej generacji czytelników, która dopiero zaczyna się interesować ojczystą przyrodą, a do polszczyzny literackiej podchodzi niechętnie, odstraszona szkolnymi analizami lektur.

Zdjęcia ilustrujące poszczególne rozdziały jednocześnie zachwycają i uprzytomniają czytelnikowi, jaka przepaść dzieli uprawianą przez niego fotografię amatorską od profesjonalnej. Chciałoby się je oglądać bez końca i marzyć, że samemu też się kiedyś sfotografuje bielika straszącego sroki albo łosia w oszronionych zaroślach! Żal tylko, że nie znalazły się w środku wszystkie te fotografie, których wykonanie przysporzyło autorom tyle trudu; sądząc z tekstu, mogłoby ich być dwa razy więcej… choć jaka gruba przy tym, i odpowiednio droższa, musiałaby być książka! Pewnie też podrożyłaby koszt twarda okładka. Jednak nie ten stosunkowo cienki karton jest jej istotnym mankamentem, lecz fakt, że ktoś wpadł na absurdalny pomysł wypełnienia jej wewnętrznych stron tekstem w kolorze écru na żółtym tle (naprawdę, nie żartuję!), w związku z czym zamieszczonych tam cytatów, pochodzących zapewne z przedpremierowych recenzji, odczytać się w żaden sposób nie da – widać jedynie wydrukowane pogrubioną czcionką nazwiska ich autorów. Na szczęście to, co najważniejsze, czyli czterysta z górą stron fotograficzno-przyrodniczych opowieści i dobrze ponad setka pięknych zdjęć, pozostaje w pełni dostępne oczom czytelników.

[1] Łukasz Łukasik, Magdalena Sarat, „Łosie w kaczeńcach: O czym milczy Biebrza”, wyd. Wydawnictwo Poznańskie, 2020, s. 236.
[2] Tamże, s. 68.
[3] Tamże, s. 45.
[4] Tamże, s. 33, 49.

Ocena recenzenta: 5/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 312
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: