Dodany: 04.10.2020 17:38|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Gdy pomoc nadchodziła wyboistymi drogami


Wykonywanie zawodu lekarza dostarcza na ogół nader sporo materiału, wyśmienicie nadającego się na tworzywo literackie do wykorzystania i w formie sensu stricto wspomnień, i w postaci mniej lub bardziej zbeletryzowanej, o czym doskonale wiedzą czytelnicy takich klasycznych już dzieł, jak „Księga z San Michele” Axela Munthego, „Zapiski młodego lekarza” Michaiła Bułhakowa czy „Cytadela” Archibalda Josepha Cronina. Świadome tego są także organizacje związane w taki czy inny sposób ze służbą zdrowia – stąd konkursy na pamiętniki lekarzy, organizowane zwłaszcza w minionym stuleciu przez zrzeszenia lekarskie, redakcje czasopism medycznych, a nawet… firmy ubezpieczeniowe. Pod koniec lat 30 taki właśnie konkurs rozpisał znany nam dobrze, bo do dziś funkcjonujący Zakład Ubezpieczeń Społecznych; „kierował się przekonaniem, że spisanie przez lekarzy swych przeżyć i spostrzeżeń będzie pewnego rodzaju »rachunkiem sumienia« z własnych wysiłków i ze stosunku do swych obowiązków, że przyczyni się do wzmocnienia poczucia misji społecznej wśród licznych zespołów lekarskich, zatrudnionych w ubezpieczeniach społecznych, a przede wszystkim — tą myślą, że opublikowanie pamiętników przyczyni się do lepszego zrozumienia warunków pracy lekarskiej przez tych, którzy z ich pomocy korzystają i trudności, jakie lekarze muszą zwalczać na każdym niemal kroku w wykonywaniu swej ciężkiej i doniosłej pracy. (…) że pamiętniki te przyczynią się do ściślejszego zespolenia pomiędzy administracją ubezpieczeniową a lekarzami, zatrudnionymi w ubezpieczeniach społecznych”[1]. Dziesięć najlepszych zdaniem jury tekstów zebrano w jednym tomie, który ukazał się nakładem ZUS-u niemal w przededniu wojny i do niedawna osiągalny był jedynie w formie egzemplarzy antykwarycznych. Wznowienie go w całości jest wciąż trudne ze względu na problemy z prawami autorskimi do niektórych zawartych w nim tekstów (w tym przedmowy autorstwa Melchiora Wańkowicza, w której – jak można zgadywać – omawia on kulisy pracy jury i uzasadnia takie, a nie inne motywy przyznania nagród i wyróżnień), Jednak kilka z nich przeszło już w sposób niewątpliwy do domeny publicznej i właśnie one stały się zaczątkiem serii „Klisze Lekarskie”, pozwalającej nam zapoznać się z realiami pracy lekarzy w czasach, gdy najstarsi z żyjących dziś Polaków byli małymi dziećmi.

Drugi tom tej serii, noszący zagadkowy dla współczesnego czytelnika tytuł „Żganie w boku i krople dziewięciorakie”, to wspomnienia dr Sabiny Skopińskiej (pracę konkursową podpisała ona swoim panieńskim nazwiskiem), która w chwili ich spisywania miała za sobą kilkanaście lat pracy jako lekarka Kasy Chorych. Jej plany zawodowe były początkowo inne; jak wielu początkujących adeptów zawodu, marzyła o pracy w klinice czy chociażby w szpitalu, ale gdy marzenia zderzają się z rzeczywistością – zwłaszcza z rzeczywistością taką, jak w świeżo odrodzonej II RP, która „z trudem utrzymywała wówczas swoich pięć uniwersytetów”[2] i zgoła niewiele miała środków na finansowanie publicznej służby zdrowia – zwykle muszą ustępować prozie życia. Młodej lekarce udało się na chwilę zatrudnić na jednej z katedr teoretycznych w innej niż macierzysta uczelni, ale nie tego przecież pragnęła, chciała nieść ludziom pomoc. A tam, w Wielkopolsce, ludzie pomocy potrzebowali. Na przykład w podpoznańskiej Starołęce i okolicznych wioskach, oddalonych od Poznania ledwie o kilka do kilkunastu kilometrów, co jednak z uwagi na brak infrastruktury komunikacyjnej stanowiło dystans trudny do pokonania dla człowieka chorego, na kilka tysięcy ludności przypadał jeden lekarz, przyjeżdżający ze stolicy regionu na parę godzin w tygodniu. Pokonawszy pewne trudności techniczne i materialne, autorka osiedliła się w Starołęce i rozpoczęła pracę w warunkach, na myśl o których większości dzisiejszych młodych lekarzy zapewne zjeżyłby się włos na głowie. Niby stałe godziny pracy, ale tak naprawdę dyspozycyjność przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo pogotowie dojeżdżające do podmiejskich miejscowości pojawiło się dopiero parę lat później. Niby w gabinecie, ale w rzeczywistości głównie w terenie, bo przy kiepskim stanie dróg i praktycznym braku transportu publicznego łatwiej było lekarzowi dojść do chorego, niż na odwrót (co nie znaczy, że łatwo…choć doktor Sabina te spacery, a czasem i biegi, po wyboistych i błotnistych dróżkach traktowała jako okazję do stwierdzenia, że „człowiek odczuwający piękno natury jest co najmniej w dwójnasób bogatszy od takiego, którego granat nieba nie zachwyca, a gwiazdy nie wzruszają”[3]). I do tego bezsilność wobec jakże licznych chorób, choćby niewydolności serca, na którą dziś mamy kilkanaście czy kilkadziesiąt kombinacji nowoczesnych leków, a wówczas – parę ekstraktów ziołowych o umiarkowanej skuteczności. Albo gruźlicy, obecnie nawet w dość zaawansowanych stadiach dającej się wyleczyć odpowiednim zestawem antybiotyków, a wtedy uleczalnej jedynie wyjątkowo, zaś w większości przypadków zabijającej na raty całe rodziny. Nawet tytułowe „żganie w boku” mogło się okazać poważną przypadłością, której „kroplami dziewięciorakimi” (pozostawmy czytelnikom odkrycie, co też kryje się pod tą tajemnicza nazwą) w żaden sposób wyleczyć się nie dało, a pacjent, dostawszy inne lekarstwo „i stwierdziwszy, że nie odpowiada mu ono smakiem, tłukł niemiłosiernie butelkę”[4] o mur apteki…

Kto czytał wspomnianą na początku „Cytadelę”, pewnie znajdzie w tekście niejedno podobieństwo między realiami pracy polskiego i brytyjskiego lekarza z pierwszej połowy XX wieku. Również i to, że ludzie, którzy za nic mają czas doktora i dobro poważniej chorych, albo tacy, którzy pragną udzielenia określonych świadczeń według własnego widzimisię, nie są plagą naszych czasów, byli już wówczas i zapewne będą zawsze, w każdym kraju, w którym publiczna służba zdrowia gwarantuje coś bezpłatnie. Ale gdyby nie gwarantowała, czy „stary robotnik po trzydziestu latach pracy mógłby sobie pozwolić na (…) leczenie chirurgiczne”[5] poważnie chorej żony? Takie rozważania ekonomiczno-społeczne niejeden raz napotkamy na kartach pamiętnika dr Skopińskiej – i nic dziwnego, jeśli weźmiemy pod uwagę ogrom biedy i wynikającego z niej nieszczęścia ludzkiego, z jakimi musiała przez te lata obcować. Między wierszami zorientujemy się jeszcze, że nie była kimś, kto poświęca się tylko ratowaniu cudzego życia, rezygnując z założenia własnej rodziny: po studiach została żoną i matką, a wkrótce – po tragicznej śmierci męża – musiała syna wychowywać już sama. Wspomina o tym dosłownie w jednym zdaniu, a przecież z pewnością nie było jej lżej, niż bywa dziś w podobnej sytuacji.

Nie każdy lekarz umie sprawnie operować piórem, ale akurat autorce udało się spisać swoje wspomnienia polszczyzną zgrabną, wyrazistą, nie nazbyt archaiczną i nie nazbyt fachową (pewnie też to w jakimś stopniu przesądziło o nagrodzeniu jej pracy w konkursie), dzięki czemu dzisiejszy czytelnik nie powinien mieć żadnych trudności z zagłębieniem się w tę przejmującą, czasem dramatyczną, a czasem zabawną opowieść. Kto nie stroni od literatury z motywami medycznymi, a lubi poznawać świadectwa pisane z różnych epok (w tym przypadku z dwudziestolecia międzywojennego) – będzie w pełni usatysfakcjonowany lekturą.

[1] Ze strony internetowej https://pl.wikisource.org/wiki/Pami%C4%99tniki_lek​arzy/Przedmowa_wydawcy.
[2] Sabina Skopińska, „ Żganie w boku i krople dziewięciorakie”, wyd. Nawias, 2020, s. 9.
[3] Tamże, s. 27.
[4] Tamże, s. 23.
[5] Tamże, s. 208.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 610
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: