Dodany: 03.08.2020 13:59|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

5 osób poleca ten tekst.

Anna i Maria, czyli dwie prawdy albo i więcej


Rzadko ma się sposobność poznania tej samej historii – bogatej, wręcz dramatycznej, a przy tym tak osobistej – z dwóch równoległych punktów widzenia, a skoro już nam to ktoś umożliwił, czytać dzienniki Dąbrowskiej (Dzienniki 1914-1965 w 13 tomach (Dąbrowska Maria)) bez dzienników Kowalskiej (Dzienniki 1927-1969 (Kowalska Anna (1903-1969))) byłoby trochę tak, jakby oceniać przestrzenną rzeźbę, patrząc na nią tylko z jednej strony.

Przypomnijmy najważniejsze fakty. Kiedy dwudziestojednoletnia Anna Chrzanowska, studentka filologii klasycznej na lwowskim uniwersytecie, wychodziła za mąż za swojego starszego o 10 lat wykładowcę, Jerzego Kowalskiego, starsza od niej o 14 lat Maria Dąbrowska, od wojny mieszkająca w Warszawie, zdążyła wydać już dwa tomy opowiadań i przygotowywała do druku trzeci, „Ludzi stamtąd”. Do kolejnej wojny ta pierwsza zdążyła wraz z mężem napisać kilka powieści, które nie zyskały szerszego rozgłosu, zaś ta druga – owdowieć, spotkać kolejnego mężczyznę swojego życia i zostać autorką licznych popularnych patriotycznych opowiastek dla dzieci (z których „Marcin Kozera” miał stać się lekturą szkolną) i, co ważniejsze, epickiej sagi rodzinnej „Noce i dnie”, która przyniosła jej niezatartą sławę. Po wybuchu wojny Kowalscy pozostali we Lwowie, zajętym wpierw przez Sowietów, potem przez Niemców, Dąbrowska zaś ze Stempowskim trafili tam zimą roku 1939 i przez kilka miesięcy, póki nie udało im się wrócić do Warszawy, mieszkali u Stanisławy i Izydora Blumenfeldów. Zapisków z tego okresu w dziennikach obu pisarek brak, ale wtedy właśnie musiały się poznać, bo w sierpniu roku 1940 do Dąbrowskiej przychodzi „kartka – ale nie od Stasi, tylko od Anny”. Czy Anna już wtedy zwróciła uwagę na niską, drobną i niezbyt ładną, ale pewną siebie starszą koleżankę po piórze, której androgyniczny urok działał nie tylko na mężczyzn? Czy wiedziała, że piękna Stanisława uwiodła żeńską połowę goszczonej u siebie pary? Tego się nie dowiemy, chyba, że jakieś ślady tamtego czasu ujawnią się w niepublikowanych dotąd listach.

Gdy w kolejnym roku Kowalska wspomina o dyskusji, jaką prowadzili z mężem o „Nocach i dniach”, nadmienia: „(…) chociaż osobiście nic mnie nie łączy duchowego ani z autorką, ani z jej dziełem, zdaje mi się, że Dąbrowska jedna przejdzie do historii literatury za ten okres”. W listopadzie 1941 Dąbrowska znów przyjeżdża na 3 tygodnie do Lwowa, gdzie następuje „rozluźnienie przyjaźni ze Stasią, zacieśnienie przyjaźni z Anną”. Kiedy niespełna półtora roku później Kowalska zjawia się w Warszawie – chyba niespodziewanie, bo pisze: „to, że nie zastałam p. Marii, kiedy przyjechałam, zasmuciło mnie tak bardzo, że aż się zdziwiłam” – chyba już jakieś uczucie-przeczucie w jej duszy kiełkuje: „ kiedy rozmawiałam z p. Stanisławem, nawet kiedy już się myłam, przebierałam, kiedy piłam herbatę, kiedy leżałam na tapczanie p. Marii – czułam jedno, powinnam wstać i pod jakimkolwiek pozorem wyjść, wyjechać, uciec. Właśnie uciec”.

Dwa tygodnie po przyjeździe Anna notuje: „W tramwaju M. pochyla się, aby zobaczyć, gdzie jesteśmy. Futro kołnierzem musnęło mi twarz. Czuję, jak twarz mi się kurczy, jak drgają mi usta. Czuję całą siebie. Czuję, jak boli mnie serce, jakby było wyjęte z piersi i włożone gdzieś w rozkołysane fale”. Maria, dzień później: „szaleństwo Anny, na które nie potrafię poradzić, któremu ulegam i z którym nie wiem, co robić”. Dla niej nie jest to wszak pierwsze zetknięcie z takim „szaleństwem”, bo wcześniej wplątała się w podobne ze Stasią Blumenfeldową, a dopiero co – z Wandeczką Hoffmanową, o którą zresztą Anna zaraz będzie zazdrosna, pisząc: „M. mówi to samo W. co mnie, tymi samymi słowami, z tym samym akcentem, tą samą intonacją. Jest to jakby drugie oblicze zdrady, całkowite unicestwienie jedyności i wyłączności”. Anna już krótko po ślubie pisała: „Mężczyzna nigdy nie domyśla się, że akt płciowy jest dla kobiety wstrętny i że mężczyzna, kiedy się zbliża do niej nagi, budzi chęć prawie nie do powściągnięcia - by go odtrącić. Tylko bardzo długie oddalenie, egzaltacja miłosna podtrzymywana listami mogą przygłuszyć odrazę u kobiety - i to - chwila ostateczna jest rezygnacją, a czasem wtedy właśnie z powodu odzwyczajenia odczuwa upokorzenie, które mężczyźnie łechce nerwy i podnieca pożądanie - wstępuje bardziej pyszny”. Czy nie przyszło jej do głowy, że nie jest całkiem taka, jak większość kobiet? Naprawdę sądziła, że fizyczny wstręt do mężczyzny – nie tylko tego, z którym połączyła ją wspólnota intelektualna i szacunek, ale w ogóle – dotyczy każdej heteroseksualnej pary? Może i nie, bo przecież jeśli nie znała żadnej kobiety, która by otwarcie mówiła o możliwości związku z inną kobietą – a takiej w mieszczańskim lwowskim domu raczej nie miała sposobności poznać – to skądże miała wiedzieć? Nie pisano o tym w książkach ani w prasie…

W każdym razie teraz wie. Wie i pisze: „Drżę na myśl o zbliżającym się pierwszym, kiedy się przeniosę stąd. Rano budząc się, nie będę słyszała oddechu M. W nocy tak lubię czuć w ciemności tamtą obecność. Nieraz godzinami tak leżę zaczajona. Przejść na drugą stronę pokoju - parę kroków, nie mam odwagi.
Czasem w ciągu dnia nachodzi mnie taka pewność, że to nie zły przypadek, nie kalectwo, nie narzucanie się, że sprostam nawet trudnym sytuacjom, że dam sobie radę, że mam prawo, że jest dobrze, najlepiej. Jestem w zgodzie z sobą i z życiem, że ze mnie promieniuje radość i ciepło, które muszą, muszą zwyciężyć, że potrafiłabym ożywić nawet kamienie”.
A Maria chyba nie do końca jest w zgodzie ze sobą, postrzegając gwałtowny wybuch uczucia Anny jako coś kłopotliwego, czemu musi się poddać, by nie zranić przyjaciółki, nie dopuścić do „samobójstwa z miłości nieszczęśliwej”, którym ta jej grozi. [żeby wszystkich cytatów nie powtarzać, link do stosownej czytatki: Dąbrowska w pełnym wymiarze - cz.4].
Anna stara się stłumić uczucie: „Postanowiłam całą siłą woli odkochać się. Stopniowo, aż do zupełnego odzyskania wolności psychicznej. Przeraziły mię te płacze poranne i cierpienie, któremu po prostu nie mogę sprostać. Wszystko to musi być obrócone w coś innego. (…) Powiedziałam także, że dałam za wygraną, że nie oczekuję już, aby cokolwiek mogło się zmienić w jej stosunku do mnie” i na początku września 1943 wyjeżdża do Lwowa, wraca po dwóch tygodniach, a parę dni po niej przyjeżdża mąż. Zamieszkują w wynajętym pokoju w tej samej kamienicy. Ale „jak nie urazić J., nie wzbudzić podejrzeń, nie rozdrażnić M.?”. To nie będzie łatwe. Zwłaszcza to pierwsze, bo już wkrótce okaże się: „Jerzy obrażony, że mało z nim przebywam”. Jakoś udaje się lawirować, a potem przychodzą problemy poważniejsze: wybucha powstanie, podczas którego umiera wskutek odniesionych ran siostra Marii. Kowalskim i Dąbrowskiej ze Stempowskim udaje się przeżyć bez szwanku. Po opuszczeniu Warszawy Anna najwyraźniej wyznaje mężowi, co się do tej pory działo i oświadcza: „jak M. nie dam mieszać się do moich spraw z J., tak i jemu nie dam się ograniczać w tym, co jest samym życiem”. On odpowiada: „Nic nie straciłem, kiedy Ciebie mam. Gdzie moja Andzia, tam mój dom”. Anna próbuje racjonalizować rozstanie z Marią: „Chwilami zastanawiam się, czy mam ochotę kiedykolwiek być jeszcze z M. Moja pamięć jest po prostu obolała od rzeczy przykrych. (…) Zawsze coś czy ktoś było aktualniejsze, nawet jeśli zmarłe i nieistniejące. Po prostu istniało tylko jej życie, powoli moje życie zaczęło się cofać, zatajała się jego przeszłość, sens. Paradoksalnie, ale właśnie przy M. uczyłam się drapieżnie cenić mój dom. Zobaczyłam, jak bezlitosny jest człowiek stary, nasycony swoim życiem, a do tego artysta, u którego przeświadczenie o własnej wartości robi wrażenie obłędu. Pamiętam, jak M. powiedziała przy Jaworzyńskiej jednej nocy: »Jak oni mogli wywołać powstanie, a nic nie zrobić, żeby mnie ocalić«. Doznałam uczucia mdłości”; „przeraża mnie to, że nie pragnę wrócić do Dąbrowy, a już za nic na Polną. Gdybym tu miała wolny pokój i herbatę, zostałabym i rok. Im więcej mija czasu, tym okropniejsze wydają mi się te cztery miesiące. Ten bestialski egoizm M., pindzenie, niesportowość, ten brak przyzwoitości wobec drugiego życia. Najchętniej nie weszłabym już nigdy na Polną. Chciałabym, żeby przedtem już coś się ustaliło z moim losem i nareszcie mieć własne pieniądze. Jeść własne śniadanie, a nie z p. Stanisławem”.

Więc próbują się z Jerzym urządzić, wpierw w Lublinie (skąd Anna wyrywa się znów do Warszawy), by dopiero pod koniec 1945 osiąść we Wrocławiu, gdzie on dostaje posadę na uniwersytecie i przydział na poniemiecką willę. W zapiskach Anny pojawia się ogromna luka – tylko z dzienników Marii dowiadujemy się, że wkrótce po przybyciu do Wrocławia czterdziestodwuletnia Anna stwierdziła, iż jest w ciąży, a komentarz do tego zdarzenia brzmi: „Czy to możliwe – Jeśli to mogło się stać kiedy tu była z mężem w czerwcu – jakiż kłam zadała wszystkiemu swoim zapewnieniem uczucia. Co to wszystko znaczy – Kim jest ta kobieta – okropna – która tak strasznie wdała się w moje życie”. Oburzenie jednak trwa krótko, bo jeszcze przed przyjściem na świat dziecka Anny Maria notuje: „jak przez całe trzy lata tak i teraz jest opętana miłością do mnie. I ja ją kocham – ale już teraz z jakąś litością a razem z lękiem. Do czego ona mnie jeszcze doprowadzi – w co ja z nią zabrnę i czy godziwe jest bym się tak jej dała niszczyć – Nie tego już nie rozstrzygnę. Coś nas związało na zawsze i mimo wszystko – ale nie na szczęście niestety”.

Od wiosny do jesieni 1946 obie milczą. Pod koniec tego roku Anna zauważa: „Nie ma chyba na świecie rzeczy nudniejszej niż własne niemowlę. Co za bujda sakramencka z macierzyństwem. To dobre dla baranów. Dziewięćdziesiąt procent lęku i nudy - reszta szczęście”. Maria znów spędza u niej parę tygodni, tylko mimochodem zauważając obecność „dziecka Anny”. Anna namawia ją, by ze Stempowskim przenieśli się do Wrocławia, ale to po przemyśleniu okazuje się nierealne. I chyba to, co potem, właściwie nie powinno się zdarzyć. Powinny były zostać z dala od siebie – każda pielęgnująca do końca, a potem opłakująca swego mężczyznę, który był jej dopełnieniem intelektualnym, choć niekoniecznie cielesnym – i każda potrzebująca dla siebie przestrzeni, by móc tworzyć.

Ale jakoś nie mogą się rozstać. Siedzą u siebie, gdyby zliczyć dokładnie, po parę miesięcy w roku, dopóki żyją ich partnerzy. Jerzy umiera pierwszy, o wiele starszy Stanisław cztery lata później. I wtedy zapada ta może korzystna finansowo, ale w gruncie rzeczy niefortunna dla obu kobiet decyzja zamieszkania razem. Anna przecież zdawała sobie z tego sprawę: „M. (…) niestety odczuwa niechęć do Tuli, a czasem coś jak wstręt przebiega po jej twarzy”; „M. (…) nie wyobraża sobie, jaką męką była dla mnie jej praca, stukanie na maszynie. Ile to nerwów zepsuło Tulci (…) Cenię Maryjkę stokroć więcej niż w 1943 i bywa nam często dobrze, ale obie bardzośmy się postarzały i już niewiele możemy sobie dać natchnienia”; „Po prostu szkoda (nie mnie, choć i w pewnym sensie szkoda), żeśmy się spotkały, że nie trafiła na kogoś, kto by zgodził się nie być - oddał się jej i żył jej życiem, nie własnym. Ja nie potrafiłabym tego zrobić nawet dla Boga. W miłości przynoszę siebie, daję siebie, chcę stworzyć intensywną chwilę wspólną, chcę, aby ten obdarowany był szczęśliwy ze mną, nie w mojej obecności ze sobą i swoim światem”. Ale podejmuje decyzję o wyprowadzce do Warszawy, racjonalizując ją dobrem przyjaciółki: „Pozostawanie we Wrocławiu jest nieuczciwe wobec Maryjki, gdyż za dużo tu wkłada pieniędzy i jest skazana na samotność, którą źle znosi. Należy jej się opieka, a raczej troska”. Z przydzielonego im mieszkania nie jest zadowolona: „to jest byle jaki dom, którego bym z własnej woli nie wybrała”, i już wkrótce po przeprowadzce stwierdza: „Czy kiedyś będę wspominała to mieszkanie z żalem? Zapewne. Opisać nasze życie byłoby interesujące. Nie jest nawet bez pewnego uroku - złego, ale zbytnia intensywność. Za wielkie nagromadzenie dynamicznych indywidualności. Brak przestrzeni wolnej - nawet korytarz zajęty jest przez myśli, nastroje, słowa, zatajenia ambicji. Istnieje wstydliwość ambicji i miłości własnej. Przecie każdy artysta pęka od tego. Jest jego pełno dokoła. Przyszłość? Nigdy mniej jej nie czułam. Żyję każdym dniem z osobna, każdy jest odgrodzony. Ale tu nie kontaktuję ze sobą”.

Ale prawdziwy konflikt dopiero się zacznie. Bo „trudność to niechęć M. do Tulci, nierozumienie jej natury, sekowanie dziecka, co jako rykoszet [powoduje] zamknięcie się, dzikość, bunt u dziecka. Inna trudność to pozycja literacka i społeczna M. Cenię jak mało kto niezwykłość jej daru pisarskiego, pracy, charakteru. Cieszę się z jej powodzenia. Ale jednocześnie czuję się zmiażdżona. Nawet skromność tu nie wystarcza. Wymaga to wyrzeczenia. Niebycia. Trzecia trudność - za mało zarabiam pieniędzy. Czwarta - brak życia erotycznego. A w tym okresie końca kobiecości to cholernie ważne. Piąta wreszcie, to brak ciszy, samotności do pracy - telefony i ciągłe wchodzenie do pokoju. Pokonać, przebrnąć przez te trudności, to nie byle co. Chcę i muszę. Muszę”.

Coś jednak musi być w tych krytycznych i pełnych żalu uwagach Marii na temat metod wychowawczych Anny, bo choć ta ostatnia jest bardziej powściągliwa w opisywaniu domowej sytuacji, to też zaznacza: „wymagania i kaprysy Tulci rosną - goście, telefony itd. Mój dawny tryb życia padł, nowy nie może jakoś powstać”. Więc może Maria jest też bliższa prawdy, pisząc: „Anna o wszystko wini mnie, widzi we mnie potwora, który »nie znosi Tulci«. Tymczasem jest naodwrót. To Tula nie znosi mnie i pewno nie bez racji. Uważa mnie za przyczynę ich wyprowadzenia się z Wrocławia, co było dla niej istotnie rozdzierającym dramatem. Ale i to przecież stało się z woli i na życzenie Anny”?

Tak samo „z woli i na życzenie Anny” zostaje zakupiona willa w Komorowie. Ledwie półtora roku po wprowadzeniu się do mieszkania na Niepodległości – czteropokojowego, ale za małego dla dwóch kobiet (prowadzących intensywne życie towarzyskie i potrzebujących spokoju do tworzenia), nastoletniej dziewczynki i dwóch osób personelu domowego – Anna wybiera się do „KC za wstawiennictwem Wandy Markowskiej prosić o willę dla Maryjki”. Przydziału nie dostają, natomiast po kolejnym roku z kawałkiem znajdują „ową jakąś willę do kupienia”. Choć żadna tego nie pisze dosłownie, dla czytelnika obu dzienników zdaje się zupełnie jasne, że w ten sposób próbują zachować twarz – być w miarę osobno, nie rozstając się. A ponieważ w PRL nie można być właścicielem jednej nieruchomości, mieszkając w innej, kwaterunkowej – jedna z nich musi się z Niepodległości wymeldować. Ta, dla której (i za której pieniądze) willa zostaje nabyta. Anna wówczas notuje z ulgą: „Jakaż teraz cisza w domu. Wprost niepojęte. Wraca mi to smak życia. Myślę, że dobre samopoczucie Maryjki także z tego się wywodzi - ma własny dom, własną atmosferę. A więc nie mogłyśmy mieszkać razem. Obie nas to męczyło. Obie nie mogłyśmy pracować. Nie tylko Tulcia była przedmiotem antagonizmu, ale my same. A co zostaje z naszej miłości? Przyjaźni? Słodycz smutku”. A Maria na przemian: „obcość straszliwa tego Komorowa. Jeszcze nigdy nie żyłam w tak absolutnej samotności i nie myślałam, że na taką samotność będę skazana w starości – A jestem skazana i już się z tego Komorowa nie wydobędę. Towarzystwo prymitywnej ordynarnej baby i psa – pozatym nie mam tutaj nikogo” i „poczucie, że to jest jednak jedyny jeszcze mój dom – miejsce, gdzie ja jestem ośrodkiem dyspozycji – Mnie tego potrzeba – Niepodległości stało się od dawna domem Anny, gdzie ja jestem tylko honorowym gościem (…) nigdy już ani przez chwilę nie czuję się tam u siebie. I to ja – co miałam taki genjusz tworzenia domu!”.

Ale przecież wciąż się nawzajem odwiedzają, a tam, gdzie jest Anna, jest i Tulcia, według Marii – „czternastoletnia dziewczyna, która wie, że jestem chora, żeby choć raz zapytała, jak się dziś czuję, czy czego nie potrzebuję, czy mi w czym nie pomóc. To jest tak przygnębiające, że to pogarsza mój stan zdrowia (…) Niezdrowie, które w sobie noszę, jeszcze zwiększa mój brak odporności na jej niesympatyczne usposobienie do mnie – I pomyśleć, że myśli się co dzień o zaspokojeniu każdego jej upodobania (…) ale nawet wszystkich potrzeb jej koszmarnego psa – Ale za jakie grzechy – nigdy nie zrobiłam jej nic złego”. Anna za to widzi „nieżyczliwość M. dla Tulci, wyrażająca się w interpretacji każdej cechy, każdego zachowania się, miny, słowa od strony gorszej”. Ilekroć próbują rozmawiać o wzajemnych stosunkach, „Anna zezwie od ostatnich głupców nic nie rozumiejących każdego, kto by próbował – ośmielić się sprowadzić wydarzenia do właściwych wymiarów”, „sama jest b. nieuprzejma, nawet impertynencka agresywnie. I zawsze mówi, że ja robię widły z igły. Tymczasem moją cechą jest raczej understatement – a ona ze wszystkich igieł porobiła arsenał monstrualnych wideł na które dawno ponadziewały się serca wszystkich domowników”.

Anna kwituje to spokojniej: „To, co Maryjka wypisuje w swoim dzienniku, jest również osłupiające. Ale w tym wypadku korzystać będzie z mojej skruchy za dawne moje winy wobec ciotek itd. Zresztą kocham ją i trochę już mniej zależy mi na sobie samej. Mogę więcej znieść, więcej ocenić to, co otrzymuję, i bliższa jestem »wielkiej litości«. Bodaj większy żal ma do przyjaciółki za co innego: „rzadko kto tak mnie łupił jak ona. To jest nieprawdopodobne! Dziewięćdziesiąt procent tego, co mówi i pisze, jest żywcem przeniesione z moich rozmów”, ale i tak wyznaje: „M. coraz się robi bezbronniejsza, coraz słabsza, coraz bardziej mnie potrzebuje. Wiem, że to próba ogniowa mojego życia. Muszę spełnić mój obowiązek przyjaźni z całym honorem, całą elegancją moralną, całą miłością. Wymaga to niezwykłego opanowania i rozsądku. Muszę osłodzić, umilić ostatnie lata jej życia, a także muszę móc pracować i nie dać się unicestwić” i zastanawia się: „W czym zawiodłam? Czemu nie sprostałam? Czy byłam godna jej wielkoduszności? (…) Oddałam jej swoje życie. Niełatwe to było szczęście”.

I znowu: czy Maria miała rację, zarzucając Annie wychowanie córki na egoistkę? Bo gdy Tula ma 15 lat, Anna zapisuje: „Oczekiwałam, ba, byłam pewna, że moje towarzystwo będzie dla mojej ukochanej jedynaczki - szczęściem, radością. A jest nudą, ciężarem, przykrością”, a trzy lata później: „Rok wypuszczenia ptaka z gniazda, dawania wolności. Cóż to za uczucie katastrofy, klęski, przerażenia! Jest się uderzonym obuchem w głowę. Jest się tym, od kogo się ucieka, kogo się chce zapomnieć. Zamyka się trzaskiem epoka, jest się już tylko tym, od kogo się czerpie pieniądze. (…)zobaczyłam siebie i swoje książki. To także był szok. Zobaczyłam, a trudno było nie zobaczyć dzięki Tulci. »Ty grzybie! Jesteś brzydka, znowu zbrzydłaś. Po co piszesz, po co zaśmiecasz literaturę?!«.Od tego można zdechnąć na miejscu”…

Z czasem stosunki między matką a córką jakoś się poprawią, ale teraz jeszcze Annę czekają ciężkie chwile, z czego zdaje sobie sprawę z pewnym wyprzedzeniem: „już się na nią patrzę jak na tę, której nie będzie, już nie mogę jej widzieć taką, jaką była dotąd. Odchodzi do siebie, zamyka się w jakiś kształt ostateczny. Jak przetrwać tę noc? W tej samotności już przeżywam jej stratę, już żyję w samotności, w świecie bez niej. To jest przerażające, nie do zniesienia”. Czy rzeczywiście jest dla coraz częściej i dotkliwiej cierpiącej Marii osobą, „która w takich okolicznościach nie jest w stanie znaleźć w sobie nic, co mogło pomóc choremu podźwignąć go do góry. Umie tylko wynieść się z pokoju” i jeszcze wypominać: „Przecież ja nic nie robię, tylko Tobie pielęgnuję – Wszyscy ludzie to widzą, o tym mówią i nade mną się litują”? Z jej zapisków to nie wynika – a opisując ostatnią chorobę Marii, robi przecież wrażenie szczerej: „Trzymając Maryjkę za rękę, czułam całą naszą ćwierć wieku trwającą wspólnotę życia, trudną, ale mimo wszystkich trudności - piękną. Biedna umęczona Maryjka. Taka żałość! Ale również taka słodycz wspomnień. Wiosna 1943 i 1944, i 1945, i wrocławskie obłąkane szafirowe cynerarie, i wiosny komorowskie. Gorycze i smutki, wagary. I ta specyficzna chasteté naszego sposobu bycia. Milczenie i przemilczanie. Ale i porozumienie w milczeniu. Te dwie godziny, kiedy trzymałam ją za rękę, a potem karmiłam łyżeczką - herbatą! Jak dziecko - to były jakieś niezmącone chwile miłości. Czystość jak mroźne, żywe, wiosenne powietrze i wdzięczność za wszystko, wdzięczność pełna pokory”.

Po jej śmierci napisze: „Maryjka wiele mi dała. To, że ją w 1943 roku kochałam. Trucizna miłości. Zła miłość. Inaczej zła. Niedobra miłość”; „zawsze, zwłaszcza w 1943 roku, mówiła, ostrzegała o swojej dwoistości. Bagatelizowałam to ostrzeżenie. Któż bardziej ode mnie zna wieczne rozkołysanie wahadła: kocham - nie kocham, chcę - nie chcę, wierzę - nie wierzę. (…) Była chytreńka. Przy całej wielkoduszności i szlacheckiej dumie. (…) Była odważna. Ale nie miała rycerskiego szacunku dla przeciwnika. Każdy przeciwnik, wielki czy mały, był lichy - z góry skarcony, gdyż nie był z nią. A kto nie był z nią, był potępiony. Pełna pasji, namiętności zaskakującej - gdy mijała, traktowała jako niebyłą. Przeczyła całą sobą - całej sobie”; „nieraz była niepoczytalna, w atakach sklerozy mówiła, pisała, zachowywała się jak nie-ona, nie-Maryjka. Zatruwała się najpierw alkoholem, a potem środkami uspokajającymi”; i wreszcie: „Ale jaka była naprawdę, to ani listy, ani dzienniki nie oddają i w radości, w roziskrzonym śmiechu i oćmie ponurości, rozpaczy, wódki. Była wielkoduszna i bardzo niegodziwa, wspaniała i kłótliwa w drobiazgach. Nie doceniała nikogo. Jest niezastąpiona, a jednocześnie strach dokończyć myśli”.

Później, dwa lata po śmierci przyjaciółki i tyleż przed śmiercią własną, stwierdzi:
„Jeśli ocaleją i ktoś kiedyś przeczyta Dzienniki moje i Maryjki, będzie miał relację dwu prawd, a może i więcej, bo pisząc, nigdy się nie wie, z czym się piszący mimowiednie zdradza, jakiego materiału przeciw sobie, przeciw swojemu widzeniu, swojemu pragnieniu dostarcza prokuratorom, psychiatrom, politykom”.
I czytelnikom też.




(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 966
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: Margiela 03.08.2020 23:09 napisał(a):
Odpowiedź na: Rzadko ma się sposobność ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Czytałam dawno, ale została mi pamięć o czymś pisanym bardzo inteligentnie i przenikliwie, cytaty potwierdzają to całkowicie. Przypominam też sobie, że było tam jakieś straszne mrowie przypisów tłumaczących absolutnie wszystko, w tym nazwiska i sprawy powszechnie znane albo przynajmniej uchodzące za takie. To samo z "Dziennikami" Iwaszkiewicza, tam też przypisy niemożebnie lekturę komplikowały, choć niektóre były użyteczne, z odnośnymi fragmentami wspomnień itp.
Coś mi się zdaje, że z Tuli rzeczywiście był rzadki okaz. Twarde słowa Dąbrowskiej może nie takie znowu niesprawiedliwe.
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 04.08.2020 07:38 napisał(a):
Odpowiedź na: Czytałam dawno, ale zosta... | Margiela
Te dwa dzienniki wzięte razem - niesamowita lektura, ukazująca (pomiędzy wielu innymi kwestiami), jak coś, co zdaje się ucieleśnieniem marzeń, może zatruć życie. Wspólne zamieszkanie wyzwoliło w nich gorsze strony osobowości, było źródłem nieporozumień, frustracji, poirytowania, psuło zdrowie i Dąbrowskiej, która faszerowała się środkami nasennymi i „uspokajała” wódką i papierosami, i Kowalskiej, która tylko kopciła jak komin. Przez większość tych lat patrzyły na siebie z wrogością, wynajdywały jedna u drugiej winy (któż dziś rozstrzygnie, prawdziwe czy urojone?), ale nigdy nie przyszło im na myśl, że mogłyby się po prostu rozstać. Jak stare małżeństwo, które się już wzajemnie nie cierpi, lecz czy to ze względów religijnych, czy z obawy przed „co ludzie powiedzą”, trzyma się razem, łypiąc jedno na drugie kosym okiem, sypiąc złośliwościami. Ale ich przecież nie wiązał ani sakrament, ani nic poza własną chęcią (nic – prócz świadomości Anny, że finansowo sama sobie nie da rady?), i nikt by się nie zdziwił, gdyby w pewnym momencie postanowiły zamieszkać osobno.

Strasznie przytłaczająca i smutna historia. Właściwie jak całe życie Anny, poczynając od wczesnej śmierci matki na raka piersi i chyba nie całkiem przemyślanego małżeństwa (Jerzy pewnie jej imponował wiedzą, intelektem, powagą, ujmował galanterią, więc wyszła za niego – może spodziewając się, że lepiej nie trafi, bo przecież, nazwijmy rzecz po imieniu, nie była urodziwa. W miarę ładnie wygląda tylko na jednym zdjęciu, jeszcze sprzed małżeństwa, z krótko ściętymi włosami i bez widocznej sylwetki; nieźle – na późniejszym o kilka lat, na plaży, w ładnie dopasowanym kostiumie. Inne pełnowymiarowe fotografie z tamtych lat ukazują postać ciężką, niezgrabną, dodatkowo jeszcze przytłoczoną nieforemnym strojem, w nieciekawej fryzurze, uwydatniającej grube rysy twarzy i kartoflowaty nos – gdyby pokazać to komuś nieznającemu jej wieku, określiłby go nie na 24-26 lat, ale o kilkanaście więcej. Później jeszcze przytyła, przed sześćdziesiątką osiągając wagę 102 kg, co skrupulatnie odnotowała Dąbrowska). Potem ten fatalny związek – którego nie przerwał, a tylko lekko ostudził powrót do ciężko chorego męża – i samotne macierzyństwo (bo przecież żadna przyjaciółka matki nie zastąpi małemu dziecku ojca. Zwłaszcza taka, która specjalnie nie przepada za dziećmi) z naprzemienną nadopiekuńczością i zaniedbywaniem emocjonalnym córki. Świadomość, że literacko nigdy nie dorówna tej, dla której tak sobie zaplątała życie (w pewnym momencie pisze:| „Boże, pozwól mi napisać dobrą książkę! Moje książki nie podobają się ludziom. Malutka garstka coś w nich znajduje. Tyle pracuję, a wciąż jestem bez własnych pieniędzy”). Wreszcie trauma po śmierci Marii, gdy odnaleziona przez rodzinę wersja testamentu nie zawierała o Annie ani wzmianki (liczyła nie na majątek, lecz na powierzenie jej opieki nad spuścizną literacką zmarłej). I zaraz potem diagnoza-wyrok; dziś może pożyłaby dłużej, bo mając czynnik ryzyka w postaci choroby matki, byłaby poddawana badaniom profilaktycznym, więc raka wykryto by wcześniej, wykonano by badania immunologiczne, dobrano celowaną chemię. Ale w latach 60 onkologia była ledwie w powijakach, więc leczono tak, jak leczono. I oszukiwano, że złamanie kości nie wynikło z przerzutu, że powiększone węzły to skutek jakiejś infekcji. A ona i tak wiedziała. I pisała niemal do ostatnich dni w szpitalu, obserwowała i odnotowywała nie tylko własne problemy zdrowotne, ale i zachowania współpacjentek…
Użytkownik: Margiela 04.08.2020 13:21 napisał(a):
Odpowiedź na: Te dwa dzienniki wzięte r... | dot59Opiekun BiblioNETki
Tak, te dwa dziwne życia, każde inaczej, z innych powodów smutne, i ten związek-pułapka, o którym obie wiedzą niemal od razu, że jest pułapką i dlaczego nią jest. Trudno się z tego otrząsnąć, wyjść z tego kręgu.
A co do odbierania Annie tematów, myśli, gestów, powiedzeń i wplatania po cichu we własną twórczość, to chyba właśnie tutaj najlepiej widać, jaką pomyłką było to bycie razem dwóch prozaiczek. Każdy człowiek piszący musi to robić, przecież tym się karmi jego twórczość, a problem w tym, że robiły to obie jednocześnie, a ta o słabszej pisarskiej osobowości miała poczucie, że jest tu okradana i wysysana. Zresztą Dąbrowska sportretowała Annę w swojej powieści, w niedokończonych "Przygodach człowieka myślącego", jako porywczą, namiętną Staszkę Norkowską, i, szkicowo, Jerzego Kowalskiego jako jej męża, dziwaka i tetryka imieniem Filip.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: