Dodany: 22.07.2020 19:52|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Paskudne, ale naturalne


Któż z nas nigdy nie użył tego wykrzyknika, stanowiącego zarazem polski tytuł książki (o angielskim będzie mowa za chwilę), na widok jakiegoś zjawiska czy stworzenia? Ogon szczura, niknący w szczelinie za kuchenną szafką… Karaluch defilujący po korytarzu szpitalnej czy szkolnej stołówki… Rój przecinkowatych robaczków, odkryty w zapomnianym na dnie spiżarki kartoniku kaszy… Giętkie i lepkie bezskorupowe ślimaki wielkości małych serdelków, zostawiające smugi śluzu na chodnikach… Szarobiały kożuch pleśni, pokrywający powierzchnię tak apetycznej do niedawna konfitury… Nieforemna gała zastygłego tłuszczu, łupin i włókien, wyciągnięta przez hydraulika z zatkanego kolanka pod zlewem… Co za ohyda!

Długo by jeszcze można wyliczać, bo każdy człowiek ma w swojej świadomości całą konstelację widoków i zapachów budzących obrzydzenie, a nie zawsze te indywidualne ohydy się pokrywają: dla Europejczyka niewyobrażalnym paskudztwem byłoby spanie w pomieszczeniu o ścianach przesączonych krowim nawozem, lecz tu i ówdzie w regionach okołorównikowych mieszkają ludzie, którzy nie znają innego „tynku” niż bydlęce odchody zmieszane z gliną; my zajadamy się serem pleśniowym, ale nie weźmiemy do ust kaczej głowy czy baraniego oka, a Chińczycy odwrotnie, itp., itd. A tak czy owak nie chce się nam wierzyć, że ktoś może znajdować przyjemność w zbieraniu przykładów wszelakiej ohydy.

Tymczasem Erika Engelhaupt, amerykańska dziennikarka pracująca dla tak znanych czasopism, jak „National Geographic” czy „Scientific American”, właśnie tym się zajmuje, a rezultaty publikuje na swoim blogu noszącym nazwę „Gory Details” (co można by przetłumaczyć jako „makabryczne/krwawe szczegóły”, chociaż to nie do końca oddaje naturę tych szczegółów. Przymiotnik „Gory” wywodzi się z rzeczownika „gore”, oznaczającego krew rozlaną w wyniku przemocy i kojarzącego się ze sceną czy to okrutnego morderstwa, czy rzezi bitewnej, czy wreszcie polowania z psami goniącymi za ranną zwierzyną; dla naszych celów możemy przyjąć, że jest to coś, co w równym stopniu budzi w nas zgrozę i obrzydzenie). Z tego właśnie bloga pochodzą teksty zawarte w książce.

Przyznam, że trochę się jej obawiałam, zwłaszcza z uwagi na anonsowaną na okładce „dużą dozę czarnego humoru”[1], który w nadmiarze na ogół mnie odstręcza. Ale ciekawość poznawcza wzięła górę, bo nauki przyrodnicze pociągają mnie od dzieciństwa, choć z niektórymi ich aspektami wolę zdecydowanie zapoznawać się na papierze niż na żywo. Czarny humor okazał się w większości akceptowalny, a w każdym razie nie na tyle niestrawny, żeby mi popsuć wrażenia z lektury. Na „makabryczne szczegóły” zdążyłam już sobie wyrobić odporność za pomocą dzieł poruszających tematykę kryminologii i antropologii sądowej – tu zresztą też te nauki nie pozostają na uboczu, wręcz przeciwnie, towarzyszą czytelnikowi od pierwszego rozdziału, odpowiadając na przykład na pytania, czy ukochane zwierzę domowe może odczuć pokusę nadgryzienia martwego ciała swojego opiekuna, w jaki sposób DNA osoby niewinnej może się znaleźć na zwłokach lub czy prawdziwe jest przekonanie, że trup ofiary morderstwa zaczyna krwawić, gdy się do niego zbliży zabójca. Inne gałęzie medycyny także są tutaj dość bogato reprezentowane, objaśniając, czy są choroby, które można wyczuć węchem, czy da się przeszczepić głowę, czemu służą i jak przebiegają „transfery mikrobiomu jelitowego”[2], czy świeżą ranę można zdezynfekować przez spłukanie jej własnym moczem lub danie do polizania psu… i to jeszcze też nie wszystko. Dowiemy się też, dlaczego tak wielu ludzi boi się klaunów, czy poczwarka jedwabnika jest smaczniejsza od mrówki i dlaczego pod żadnym pozorem nie należy jeść żywych ślimaków, poznamy oblicza najsłynniejszych filmowych psychopatów, nazwy gatunkowe zwierzęcych dzieciobójców i tajemnice inwazyjności karaluchów.

Nie sposób się przy takiej lekturze nudzić, natomiast jeśli ma się bujną wyobraźnię, można doświadczać niejakiej udręki, gdy podsunie nam ona pełnowymiarowe i barwne obrazy tego, o czym czytamy. Zakładam jednak, że czytelnik na tyle wrażliwy, by stronić od kryminałów, nie tykać książek z wątkami medycznymi, a z przyrodniczych wybierać tylko takie, które nie zawierają drastycznych opisów walk zwierząt i ucztowania drapieżników, zostanie dostatecznie ostrzeżony okładkową grafiką – przedstawiającą m.in. trupią czaszkę, oderwaną stopę i gałkę oczną luzem w kolorze fluorescencyjnej zieleni na czarnym tle – i tytułami niektórych rozdziałów („Praktyczny przewodnik po kanibalizmie”, „Robale w mózgu”),by się zastanowić, czy jest w stanie znieść taką dawkę mocnych wrażeń. A ten, który już wie, że je zniesie, zapewne wyjdzie z założenia, że skoro natura to nie tylko kwiatki i barwne motylki, ale też muchy, karaluchy, pleśnie i bakterie – nie tylko smaki i aromaty, ale też obrzydliwe odory – nie tylko życie, ale też śmierć i rozkład – to aby ją poznać, trzeba zdobywać wiedzę także i o tej jej paskudniejszej stronie. I nie pożałuje.

[1] Erika Engelhaupt, „Co za ohyda!: Po mrocznej stronie nauki”, przeł. Andrzej Goździkowski, wyd. Burda Media Polska, 2020, z okładki.
[2] Tamże, s. 228.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 315
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: