Dodany: 20.07.2020 20:31|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Jak tropić przestępcę, uciekając przed surowcem na penicylinę?


Systematycznie odbywane „rendez-vous z Agathą Christie” sprawiły, że z całej bogatej spuścizny twórczej tej autorki zostało mi już całkiem niewiele tytułów nieczytanych, mianowicie kilka ostatnich tomów jednego i drugiego kanonicznego cyklu powieściowego, z którymi chcę się zapoznać w porządku chronologicznym, parę powieści szpiegowskich, za którymi generalnie nie przepadam (ale jeśli postanowię je jednak przeczytać, zrobię to wcześniej, żeby najlepsze zostawić sobie na koniec) i tyleż „rozmaitości” (zbiorek opowiadań, powieść nie-całkiem-kryminalna, adaptacja sztuki…). Na szczęście znalazłam sposób na przedłużenie czytelniczego randkowania z Królową Kryminału: w interludiach między nowymi dla mnie utworami wracam do tych powieści, które czytałam w czasach, gdy nie miałam jeszcze zwyczaju pisywać recenzji.

O „Pani McGinty nie żyje” mam w książkowych zapiskach z roku 2003 ledwie parę zdań, na tyle ogólnikowych, że nie dałoby się z nich wywnioskować rozwiązania zagadki kryminalnej (czego jednakże nie potrzebowałam, bo i motyw, i osoba dostatecznie dobrze mi utkwiły w pamięci), ani przypomnieć sobie, czy rzuciły mi się w oczy jakieś usterki (teraz jedna: mianowicie uszło uwagi tłumaczki i redaktora, że Eire to nie nazwa jakiegoś miasteczka, lecz miano, jakim Irlandczycy nazywają swoją ojczyznę, a wskutek tego czytelnik, przeczytawszy wcześniej, że jedna z postaci, o których rozmawiają bohaterowie, ostatnio była w Irlandii, ze zdumieniem stwierdza, że „Lily Gamboll, rehabilitowanego członka społeczeństwa, widziano ostatnio w Eire”[1]). Natomiast wynikało z nich dość jednoznacznie, że Hercules Poirot ma tu poważne powody do narzekań na angielską kuchnię. Dlaczego większe, niż gdzie indziej – nie pamiętałam, zatem powtórzyć należało.

Otóż bliskie i nader dokuczliwe spotkania z kuchnią swojej przybranej ojczyzny zalicza słynny detektyw na skutek pobytu w pewnym pensjonacie, czy może należałoby rzec: domu gościnnym, w miejscowości Broadhinny. A trafia tam na prośbę nadinspektora Spence’a z Kilchester, zaniepokojonego nieco irracjonalnym przeczuciem, że niejaki pan Bentley, którego przed kilku miesiącami zaprowadziły do więzienia zebrane przezeń dowody i którego właśnie skazano na karę śmierci, jednak jest niewinny. Ów nieszczęśnik, nieciekawy odludek, od niedawna bezrobotny i będący w finansowych tarapatach, wynajmował pokój u pani McGinty, samotnej wdowy, trudniącej się sprzątaniem w domach zamożniejszych sąsiadów. Pewnego dnia znaleziono ją martwą, a ze skrytki pod podłogą zniknęła gotówka, niewielka wprawdzie, ale dla człowieka bez grosza mogąca stać się wybawieniem. Narzędzia zbrodni nie znaleziono, za to odkryto na rękawie Bentleya ślad krwi i włos denatki, których obecność wyjaśniał w sposób dość pokrętny. Miał motyw, nie miał alibi, i jeszcze to – czyż jakakolwiek ława przysięgłych mogłaby mieć wątpliwości? Ale ma je nadinspektor Spence, bo jego zdaniem… Bentley nie zachowywał się jak morderca. Któż się lepiej nadaje do rozwikłania zagadki, niż złakniony bodźca dla szarych komórek – i idącego za tym sukcesu – niemłody detektyw, który właśnie ma „za dużo wolnego czasu”[2]?

On, jeszcze nim znajdzie się na miejscu zbrodni, już z przedstawionych przez Spence’a faktów wyciąga wniosek, że „jeżeli pani McGinty była zwykłą sprzątaczką, to niezwykły musiał być morderca”[3], a skoro tak, z tym większą ochotą zabiera się do działania. Jego bazą wypadową będzie pokoik w Na Smugach, starej i mocno podupadłej posiadłości rodu Summerhayesów, której obecni właściciele muszą brać lokatorów, by ją utrzymać. A że ani były oficer wojsk kolonialnych, ani jego żona nigdy wcześniej nie prowadzili samodzielnego gospodarstwa i chyba nie są szczególnie lotni (czego dowodem jest rozbrajający dialog tej pary po przybyciu nowego gościa:
„ – Chyba się gdzieś spotkałem z tym nazwiskiem.
– Może u fryzjera. Wygląda jak fryzjer. (…)
– Nie, może to nazwa pikli. Nie wiem. Na pewno to coś znanego. Lepiej weź od niego te pierwsze siedem gwinei, i to szybko” [4]) –
to efekty są, jakie są: nieopisany bałagan i niewiarygodnie fatalne wyżywienie, zmuszające dzielnego małego Belga do nieustannej czujności gastronomicznej i ciągłych ucieczek do kawiarenki o uroczej nazwie „Niebieski Kot”. Trudno się dziwić, iż „żywił pobożną nadzieję, że zawartość wypuczonej puszki i poplamiony krwią groch zostały jak należy zjedzone na lunch i nie zachowano ich na kolację jako poczęstunku dla niego. Ale mogły tam być inne podejrzane puszki”[5] i cieszył się, mając pewność, że dzień spędzi poza domem, a w związku z tym „nie dostanie dziś przypalonego puddingu i surowca na penicylinę”[6].

Już pierwszy etap śledztwa przekonuje Poirota, że pani McGinty nie zginęła z powodu owych 30 funtów (które zresztą zaraz po morderstwie odnaleziono, niestarannie ukryte za domem), lecz zbytniego zainteresowania cudzymi sprawami. Pragnąc czymś ubarwić swoje życie – które zdaniem Maureen Summerhayes musiało być „upiornie szare. (…) Wiecznie na kolanach przy szorowaniu. A potem, kiedy przychodziła rano, sterty cudzego zmywania w zlewie. Gdyby mnie to co dzień czekało, odczułabym właściwie ulgę, jakby mnie kto zamordował”[7] – czytywała plotkarskie brukowce. I była na tyle zmyślna, by odkryć wśród mieszkańców postać mającą powiązania z jedną z bohaterek pewnego artykułu… lecz nie na tyle, by trzymać język za zębami. Niestety, to samo głupstwo popełni i tym samym takiż los ściągnie na siebie inna osoba, u której pokazana przez Poirota fotografia obudzi jakieś skojarzenia. A i on sam przez chwilę znajdzie się w niebezpieczeństwie, o czym później opowie Spence’owi z nieskrywaną… radością: „Mam dla pana wiadomość. Wspaniałą wiadomość. Ktoś próbował mnie zabić...”[8]. Nie trzeba dodawać, że skomponowany doraźnie team śledczy (Poirot, nadinspektor Spence i pani Oliver, która właśnie przybyła – jakże to się dziwnie złożyło! – do Broadhinny, by z mieszkającym tu reżyserem teatralnym pracować nad adaptacją jednej ze swych powieści), pomimo wielu potknięć i fałszywych tropów, ostatecznie odgadnie, kto jest winny obu morderstw.

Tym razem zaskoczenia nie doznałam, bo, jak już wspomniałam, pomimo kilkunastu lat, jakie upłynęły od poprzedniego czytania, co nieco mi w pamięci pozostało. Zamiast napięcia postawiłam więc na wrażenia poboczne, odnoszone za sprawą doskonałych jak zwykle kreacji postaci – które tym razem są może nawet ciekawsze, niż przeciętnie, bo niemal w każdym domostwie znajduje się osoba, mająca jakąś wstydliwą lub smutną tajemnicę… – i detali środowiskowych. Jakże celne są te wszystkie lapidarne opisy i obserwacje! Weźmy taką pannę Williams: najpierw widzimy jej „zdecydowanie złote włosy”, a zaraz potem informację, że jest „z natury ciemnowłosa, ale nie z tych, którym natura może coś dyktować”[9]. Weźmy doktorostwa Rendellów: czy można lepiej opisać relację w tym związku, niż wnioskiem Poirota: "To on ustala dla niej czas Greenwich"[10]? Popatrzmy na opis domostwa Wetherbych: „w pokoju znajdowało się też za wiele sof, stolików i krzeseł, za mało powietrza i za dużo draperii - i pośród tego wszystkiego tkwiła pani Wetherby”[11] – jedno zdanie, a jakże wymowne! – czy wreszcie na dumną perorę pana Scuttle’a, wykładającego Poirotowi zasadę skutecznego marketingu w obrocie nieruchomościami: „Jeżeli jest to dom stojący na pustkowiu, pozbawiony wszelkich uroków, podkreśla się jego starożytność, nazywa domem z epoki... i nie wspomina o kanalizacji! A jeśli okna wychodzą na gazownię, mówi się o wyposażeniu i dogodnym położeniu, a nie wspomina o widoku. Wciska się go klientowi... po to tu jesteśmy”[12]. Trafnych, pełnych sarkastycznego humoru zdań i dialogów jest oczywiście o wiele, wiele więcej, by wspomnieć tylko scenki z panią Oliver, której wynurzenia na temat stworzonego przez nią bohatera odzwierciedlają zapewne myśli samej autorki w chwilach pesymizmu, czy też z gadatliwą poczciarką, nagle zaczynającą upatrywać w poczciwym detektywie starego satyra, czyniącego zakusy na cnotę panny, która mogłaby być jego wnuczką…

Gdyby ktoś mnie jeszcze pytał, po co czytać kryminał, jeśli się pamięta zakończenie – odpowiedź mam gotową: dla przyjemności!

[1] Agatha Christie, „Pani McGinty nie żyje”, przeł. Ewa Życińska, wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie, 1991, s. 153.
[2] Tamże, s. 19.
[3] Tamże, s. 29.
[4] Tamże, s. 37.
[5] Tamże, s. 65.
[6] Tamże, s. 165.
[7] Tamże, s. 36.
[8] Tamże, s. 122.
[9] Tamże, s. 50.
[10] Tamże, s. 87.
[11] Tamże, s. 90.
[12] Tamże, s. 48.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 489
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: