Dodany: 18.07.2020 14:41|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

4 osoby polecają ten tekst.

Dąbrowska w pełnym wymiarze - część 6



Dzienniki 1914-1965 w 13 tomach (Dąbrowska Maria), tom VIIII: 1951-1952
Dzienniki 1914-1965 w 13 tomach (Dąbrowska Maria), tom IX: 1953-1955

I oto zaczęła się druga połowa XX wieku. Rok 1951 nie przynosi szczególnych zmian ani w życiu osobistym Marii Dąbrowskiej, ani w środowisku, w którym musi ona żyć i działać. Realia wczesnego PRL-u nie są dla pisarzy łaskawe. Przynajmniej dla pisarzy, którzy nie posuną się do pisania socrealistycznych agitek i do publicznych mów gromiących „ideową zgniliznę”, byle tylko zaskarbić sobie łaskę władz (jak Wanda Wasilewska, córka piłsudczyka, która nie tylko opowiedziała się po stronie komunizmu, ale i wybrała radzieckie obywatelstwo; parę lat później Dąbrowska nazwie ją „lokajską liżydupą Stalina”[X, 42]). Jeśli nawet wydawcy chcą drukować ich dzieła – co wcale nie jest takie oczywiste, bo „traktują książki jako element mody politycznej. Dobre jest to, co odpowiada modzie (czytaj: uchwałom Plenum KC) z danego roku; ale te same książki stają się szkodliwe, gdy moda zmienia się w następnym. Żadnego pojęcia o tym, że książki albo mają trwałą wartość, albo zgoła nie są książkami, tylko czymś w rodzaju papieru klozetowego do podcierania ducha po doraźnej potrzebie”[VIII,12] – to nowe przepisy skutecznie przypominają literatom, że nie oni tu mają ostatnie słowo: „wyznaczono »stawki zasadnicze« honorariów, które np. dla prozy artystycznej wynoszą od 1500 do 2000 zł za arkusz, zależnie od rangi pisarza i wartości dzieła, określanych znów oczywiście przez rząd i partję. (…) tylko za pierwsze 10 tysięcy pierwszego wydania jakiejś książki autor dostaje ową zasadniczą stawkę honorarium (…) a od czwartego wydania już za wszystkie następne aż do końca życia autor otrzymuje już tylko 50% stawki zasadniczej. (…)Ale najgorzej wyjdą na owej konwencji tłumacze. Ich stawki są za arkusz od… 300 do 600 zł, w wyjątkowych wypadkach 900 zł. I płaci się honorarium w ogóle tylko za pierwsze wydanie 10-tysięczne. (…) tłumaczy potraktowano jak szewców, od których towar kupuje się na zawsze. Zapomniano tylko, że zużyte buty się wyrzuca, a z tych butów twórczości czy dobrego przekładu wydawca długo będzie sam czerpał dochody”[VIII, 72]. I gdybyż jeszcze można było być pewnym, że utwór przyjęty do druku ukaże się w obiecanym terminie… ale na przykład na wydanie przekładu dzienników Pepysa, nad którym przez parę lat Dąbrowska ślęczała w każdej wolnej chwili, czeka ponadprzeciętnie długo, bo… autor ten nie był jeszcze wydawany w ZSRR i nie wiadomo, czy stosowne czynniki podobną ekstrawagancję zaakceptują.

Inni zresztą mają się gorzej: rozeznawszy się w płacach nauczycieli, pisarka ze zgrozą konstatuje:
„przeraziły mnie straszliwe warunki materialne, w jakich żyją i pracują nauczyciele. Dyrektor po 42 latach pracy ma 900 zł już ze wszystkimi dodatkami, nauczyciel maksimum 600 zł. (…) Jadzia w 6-tym stopniu służbowym miała przed wojną 750 zł miesięcznie, co równa się dzisiejszym ok. 7 tysięcy. Dziś płaca nauczycieli jest niższa od najniższej przedwojennej płacy niewykwalifikowanego robotnika”[VIII, 54]. Ona sama w porównaniu z nimi jest wszak krezuską: kwotę równą wynagrodzeniu dyrektora szkoły daje bratu „na kupno tapczana dla Jurka [VIII, 13]”, innym razem w ciągu paru dni darowuje „Annie 500 zł (…) Danusi Hepke 200 zł (…) Bogusiowi 400 zł, Eli 200 zł prócz formalnej darowizny zegarka, który jeszcze Marian mi kupił, a który Ela odemnie pożyczyła”[35], a dla znajomej, do której się wybiera z wizytą, kupuje kwiaty za 140 zł. Ale mimo wszystko czasem nie decyduje się na darowiznę z powodów, nazwijmy to, dydaktycznych: „była Ela, myślałam, że choć raz przyszła bezinteresownie, ale nie, chciała 600 zł (…). Tym razem odmówiłam. Nie ze skąpstwa, tylko z moją łatwością dawania im na wszystko pieniędzy demoralizuję ich (…) a na pewno wiem, że prócz comiesięcznej pensji będą jeszcze potrzebowali na wiosenne sprawy ubraniowe”[IX, 44].

Ale choć materialnie nie ma na co narzekać, psychicznie nie odnajduje się w tej wciąż jeszcze nowej rzeczywistości: „powietrze w Polsce jest zatrute. Zatrute Rosją, tym bazyliszkiem narodów. (…) Powietrze jest też zatrute nienawiścią, jaką żywi 95% pracującego ludu Polski do Rosji i do ustroju. Przez blisko 10 lat nie spotkałam człowieka, co by był nie już zachwycony, ale choćby zadowolony. Nawet ci, co przyznają pozytywne znaczenie wielu dzisiejszych osiągnięć, czują, że ich ceną jest obroża. I to deprymujące, duszne kłamstwo, przecież wszyscy kłamią, a ja sama nie wiem już, co się ze mną dzieje, co myślę, co czuję. Ja, prawdziwa, leżę zdeptana moimi własnymi stopami. I nigdzie nic, żadnej przeciwwagi – niema nigdzie świata, dla którego warto byłoby żyć” [IX, 116-117]; „stopień znikania wszelkiej urody życia poznajemy po aspektach żalu za bliskim zmarłym. Dawniej żałowało się, że nasi najdrożsi nie widzą już, nie czują piękności świata, blasku słońca, nadchodzenia wiosny, śpiewu ptaków. Teraz się myśli, jakie szczęście, że nie doczekali tej jeszcze formy upokorzenia i podlenia się ludzi, tego jeszcze upadku duchowego, tej jeszcze obrzydliwszej od innych postaci zakłamania”[IX, 54].

Równie irytujące są niefinansowe i niepolityczne aspekty codzienności. Taka na przykład biurokracja, powodująca, że zbieranie danych meldunkowych, przeprowadzone przez niefachowych pracowników, odbiera całemu społeczeństwu „przeszło 2700 lat straconych dni pracy. Blisko trzy razy tyle, co trwają historyczne dzieje Polski” [VIII,39]. Albo fakt, że „człowiek żyjący nawet w najidealniej pomyślanym ustroju nie może się czuć szczęśliwy, gdy brak mu poczucia trwałości bodaj powszednich drobiazgów życia. Tymczasem wie, że co dzień będzie zaskakiwany co najmniej kłopotliwą niespodzianką. (…) Czy może być trwałym ustrój, który w takiej pogardzie ma wszelką trwałość prócz trwania własnej władzy? Przyzwyczajanie się do coraz nowej w każdym szczególe życia sytuacji zużywa i czas, i moc energii psychicznej, nie pozwala się ustalić pewnym pożytecznym automatyzmom oszczędzającym tę energię przy funkcjach nieistotnych”[VIII, 39]. Albo, horribile dictu, niechlujstwo powszechne nawet wśród ludzi, którzy powinni być elitą intelektualną społeczeństwa: „klozet domu literatów jest co dzień po południu tak brudny, podłoga tak obsiusiana, że jeśli idę tam w spodniach albo długiej domowej sukni, to spodnie muszę zdejmować w progu, a suknię zawijać niemal pod brodę, żeby się nie powalać. (…) w Polsce człowiek rzekomo cywilizowany nie wart jest nawet dobrego wychodka” [VIII, 93].

Nic więc dziwnego, że można gorzko skonstatować: „dziwne to mieć i kochać ojczyznę, do której tylu właściwości niepodobna się przyzwyczaić, od klimatu począwszy, na psychice rodaków skończywszy. To doprawdy w całym znaczeniu tego słowa miłość nieszczęśliwa”[VIII, 146] i czuć się tak, jakby się miało podcięte skrzydła: „ludzie mnie czegoś nudzą i niecierpliwią. Dokądkolwiek pójdę, z kimkolwiek się zobaczę, wracam śmiertelnie znudzona. Marzę o ludziach, z którymi spotkanie uskrzydlałoby i uszczęśliwiało, bo sama też zrobiłam się nudna i postna. Jestem oprócz tego tak zaprzątnięta moją powieścią, że gdy idę coś załatwić, każdego dnia zdarza mi się po kilka razy minąć cel, do którego podążam. Gdy piszę, czuję się dobrze i zdaje mi się, że nieźle piszę, ale gdy przeczytam jakiekolwiek czasopismo literackie z tym zgiełkiem krytyków, żądań, wymagań, ręce mi opadają i czuję, że na nic moja praca”[VIII, 124]. Niewiele tu zmieni śmierć czczonego przez komunistów niemal czcią boską Stalina; poczucie pewnego – tylko pewnego! – wyzwolenia nadejdzie dużo później, a tymczasem literaci są wpędzeni w kłopot, bo wymaga się od nich pisania żałobno-bałwochwalczych elaboratów do każdego niemal czasopisma. Dąbrowska postanawia „napisać, że »ta śmierć zrobiła na mnie zbyt wstrząsające wrażenie, abym o tym pisała«. (…) wrażenie istotnie wstrząsające, a jakiej natury, to rzecz inna. »Życie« nie zadowoliło się tym zdaniem i (…) błaga o dodanie kilku słów o pokoju. Uległam i dodałam to zdanie. (…) Przygotuję jedną »wypowiedź«, trzymając się ściśle obiektywnej prawdy”[IX, 35]. (Rzecz zabawna, bo w czytanej równolegle biografii Mariana Eilego i stworzonego przezeń czasopisma natrafiłam na takie, ni mniej ni więcej, zdanie: „»Śmierć Józefa Stalina tak mną wstrząsnęła, że nie jestem w stanie znaleźć słów na wyrażenie tego, co się przeżywało w ciągu ostatnich dni« – wypowiada się w »Przekroju« Maria Dąbrowska” [Tomasz Potkaj, „Przekrój Eilego…”,185].

Wcześniej, bo pod koniec roku 1951 umiera – będąca „oddawna w demencji starczej" [VIII,119] i przebywająca w domu opieki – żona Stempowskiego. Dąbrowska nigdy nie porzuciła nadziei na zalegalizowanie związku: „choć tylko przez pierwsze pięć lat byliśmy kochankami, a potem ja przez cały czas – pielęgniarką, sanitariuszką, opiekunką, a od wybuchu wojny także i finansowo »panem domu« – zawsze było dla mnie boleścią, że nie jestem jawnie jego żoną (…). nigdy nie rozwiódłby się z panią Stempowską, chociaż faktycznie z nią nie żył i nie mieszkał od lat 30”[VIII, 125] – więc nawet teraz, w pełni zdając sobie sprawę z podeszłego wieku i upadku sił fizycznych partnera, z radością przyjęłaby propozycję małżeństwa. I kiedy jej się zdaje, że może wreszcie ta chwila nadejdzie – nagła śmierć Stanisława przynosi kres marzeniu. A choć nie był to związek idealny, to jednak teraz „brak St. jak powietrza, a jednocześnie tęsknię za nim takim, jaki był do wojny – taki jeszcze dzielny we wszystkim partner i towarzysz. (…) wyrzucam sobie, że Mu za mało w te lata dawałam z siebie, że nie wszystkie siły ducha i życia zużyłam na to, żeby powstrzymać ten proces umierania, no, choćby jeszcze na rok (…) – ja prawie więcej cierpię po Jego odejściu niż po śmierci Marjana”[VIII, 164]. To poczucie osamotnienia - „całe moje życie osobiste, mężowie, kochankowie, większość rodziny pod ziemią, nie jestem już przedmiotem czyjegoś osobistego zainteresowania (…). Zainteresowań mną jako pisarką nie liczę, to nie daje nawet cienia tego szczęścia, jakim żyłam, gdy mnie kochano i lubiano dla mnie samej, nie dbając o to, czy piszę albo nie piszę” [IX, 13] i „fizycznego zagrożenia starością, brzydotą i śmiercią, duchowego – wojną i tym szczególnym strachem, jaki sieje ustrój policyjny; zawodowego – zupełnym zdruzgotaniem i obezwładnieniem twórczym”[IX, 23] jest tak dojmujące, że można by sądzić, iż pierwszym krokiem po ochłonięciu z żałoby będzie zamieszkanie z Anną.

Ale… nie, bo wśród wielu walorów umysłu ma przecież Dąbrowska i zdolność trzeźwego osądu sytuacji: „nie jestem już zdolna do życia rodzinnego, do którego tak tęsknię. A właściwie byłabym zdolna, tylko że takie życie musi polegać na podziale pracy, jaki pomiędzy mną i Anną jest niemożliwy. Ja potrzebuję, żeby ktoś mi najbliższy wziął w swoje ręce tzw. »sprawy życiowe«, abym miała cały mój czas na pracę. Anna potrzebuje absolutnie tego samego i nikt na świecie nie może wymagać ani nawet pragnąć, żeby się zajmowała czymkolwiek innym, jak tylko sobą i swoją pracą. Już zajmowanie się Tulcią czyni ją nieszczęśliwą. Stąd widzę, że nasz projekt zamieszkania razem, jeśliby się zrealizował, przyniesie nam tylko cierpienia przy najlepszych nawet chęciach i woli”[IX, 95]. Jeszcze przez ponad dwa lata co parę tygodni jeżdżą do siebie nawzajem, wyjeżdżają razem na wakacje i do domów pracy twórczej; razem… a raczej w trójkę, i chyba w tym tkwi problem, bo mała Tulcia „jest bardzo trudna do polubienia, wprost nie daje się lubić, choć bardzo staram się ją lubić. (…) Błazeński humor tego dziecka ma w sobie coś niesamowitego, nie jest wdzięczny, tylko przestrasza”[IX,21]. Nie jest łatwo zostać dla w gruncie rzeczy obcego i w dodatku nielubianego dziecka… no, właśnie, kim? Nie macochą, nie matką chrzestną, nie ciotką, nie przyjaciółką… a równocześnie kimś, kto będzie z tym dzieckiem na co dzień zasiadał do stołu, sprawował nad nim pieczę podczas nieobecności matki i, powiedzmy prawdę, odpowiadał za jego utrzymanie.

A jednak w końcu latem roku 1954 klamka zapada: „zaproponowano nam mieszkanie przy Niepodległości 163. Cztery pokoje, bardzo jasne, z wystawą idealną wschód-zachód, ładne, o doskonałym rozkładzie, łazienka, dwa klozety, centralne ogrzewanie, winda, drugie piętro. (…) Po tej pierwszej wspólnej bytności w nowym mieszkaniu miałyśmy popołudnie pełne obaw, namyślań się i wahań. Myślę, że obie miałyśmy chęć się cofnąć, ale każda z nas bała się, że druga źle to osądzi, weźmie za małoduszność. Może też wstydziłyśmy się cofnąć rozpętawszy tyle zabiegów, poruszywszy tyle instancji. Z takich to nieporozumień, przemilczeń, obaw i wniosków powstają odmiany ludzkich losów”[IX, 106-107] – a ostatecznie decydują głównie względy finansowe: „zredukujemy nasz budżet – czy raczej mój budżet. Te dwa domy kosztowały mnie straszne pieniądze – w ostatnim roku Wrocław kosztował mnie prawie dwa razy więcej miesięcznie niż utrzymanie siebie i domu w Warszawie” [IX,108].
I jeszcze przed upływem roku pojawią się refleksje: „stosunki ułożyły się idealnie, mieszkanie jest miłe, kocham bliskie mi dusze koło siebie, a jednak tak bym chciała, choć okresami, mieszkać i być sama” [IX, 200]; „Boże, jakim szczęściem było 16 lat z Marianem i 26 lat ze Stachem. Oczywiście, że to dosyć, za dużo jak na jedno życie, ale jaki żal życia z ludźmi, co mnie na rękach nosili, z którymi przez wszystkie te lata nie miałam ani jednego nigdy przykrego nieporozumienia. I jaka ja byłam z nimi dobra, czarowna, kwitnąca i wesoła. Umiem żyć tylko z mężczyznami. Ci z którymi miałam do czynienia (poza kochankami, których nie liczę, są podobni do kobiet, czyli nie nadają się do współżycia), byli takimi cudami i jako kochankowie, i jako ludzie. Kocham ich dotąd całą sobą, wszystkimi władzami ciała i duszy należę do nich, myślę i marzę tylko o nich, cóż ja na to poradzę, kiedy tak jest i będzie do końca życia. A może tak nie jest? Chciałabym, żeby tak nie było” [IX, 138]. A jak będzie? Zobaczymy w kolejnych tomach…

Przy okazji udało mi się wyłapać błąd w skróconym wydaniu dzienników, tym z przypisami, które mam cały czas pod ręką podczas czytania pełnego wydania, żeby w razie wątpliwości sprawdzać, kto jest kto. I oto w lipcu roku 1951, gdy Maria z Anną przebywają w Sopocie w Domu Związku Literatów, spotykają Monikę Żeromską w towarzystwie osoby określonej jako „pani Szczepkowska”, a ma to być, jak objaśnia przypis, „Romana Julia Szczepkowska z d. Parandowska, żona aktora A. Szczepkowskiego”[4, 66]. Ale ponieważ do tej partii przypisów sięgnęłam już po przeczytaniu całego tomu VIII, zakołatało mi w głowie, że o „ślubie Romy Parandowskiej z Andrzejem Szczepkowskim”[VIII, 179] czytałam dopiero pod koniec, a nie na początku tegoż tomu; sprawdziłam datę – ślub odbył się we wrześniu 1952. Z pewnością więc nie o tę panią Szczepkowską musiało chodzić (zresztą przecież Dąbrowska, żyjąca blisko z Parandowskimi i znająca ich córkę od dzieciństwa, pisała o niej nie „pani”, lecz „Roma”). Ani nie o teściową Romy, bo ta wcześniej nie obracała się w towarzystwie literatów. Natomiast już we wcześniejszych tomach przewinęła się w jednej i drugiej krótkiej wzmiance nieco starsza od Dąbrowskiej aktorka, scenarzystka, dramatopisarka Maria Morozowicz-Szczepkowska zwana Marą, żona rzeźbiarza Jana Szczepkowskiego – chyba niespokrewnionego z ojcem Andrzeja Szczepkowskiego (bo podejrzewam, że wtedy pisarka nie omieszkałaby o tym nadmienić) – i przyjaciółka rodziny Żeromskich, czego potwierdzenie można znaleźć we wspomnieniach Moniki Żeromskiej. No, to pamięć mam jeszcze niezłą!


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 263
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: