Dodany: 05.07.2020 14:32|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Czytatnik: Czytam, bo żyję

1 osoba poleca ten tekst.

Dąbrowska w pełnym wymiarze - część 3


Dzienniki 1914-1965 w 13 tomach (Dąbrowska Maria), tom IV, 1936-1941 (5)

Czegóż mi się zachciało – pisania o dziennikach Dąbrowskiej, gdy w zasadzie można by o nich parę odrębnych, a sążnistych rozprawek sporządzić! W jednej – życie codzienne pisarki w czterech różnych rzeczywistościach: pod zaborami i podczas I w.św., potem w II RP, potem pod okupacją niemiecką i wreszcie w PRL. W drugiej – jej spojrzenie na kulturę, w trzeciej – na politykę. W czwartej, kto wie, czy nie najobszerniejszej, jej bogata historia miłosna. A gdyby ktoś się szczególnie przyłożył, wyszłaby i piąta, poświęcona tematyce zdrowia i choroby. A ja chcę to zmieścić na paru kartkach!
Ale skoro już się za to zabrałam, trzeba zamiar zrealizować.

Tom czwarty obejmuje czas, w którym dzieje się mnóstwo i w otoczeniu Dąbrowskiej (wybucha wojna), i w jej życiu osobistym.

Ostatnie lata przedwojenne upływają jej podobnie, jak dziesięć wcześniejszych: pisze, między innymi teksty publicystyczne, w tym „Rozdroże”, poświęcone tematyce wiejskiej – z powodu którego jest dość ostro atakowana przez przedstawicieli stronnictw bardziej prawicowych – i kolejny duży utwór prozą, którego, po wielekroć przerabianego, nigdy nie dokończy („… zaczęłam pisać powieść i od razu dostałam się pod władzę straszliwej męki tworzenia. Publicystyka w porównaniu z tworzeniem artystycznem jest zabawką. Mam chwilami tragiczne uczucie albo utraty zupełnej własnego talentu, albo skończenia się historii literatury i sztuki. Wszystko już zostało napisane, niema tajemnicy. (…) W twórczości artystycznej nie istnieje żadne zdobyte doświadczenie, żadne nabycie umiejętności. Z każdem nowem dziełem wszystko zaczyna się od początku, stawia się zawsze pierwsze kroki z niedołęstwem rocznego dziecka”[IV,85]).
Przyjmuje gości, bywa w gościach, uczęszcza do kawiarni, teatru, na koncerty, czyta (a wrażenia notuje, nie szczędząc ostrych słów; po koncercie Kiepury zapisuje: „ Jest to najordynarniejszy, najtrywialniejszy z tenorów, jakiego kiedykolwiek w życiu słyszałam. Śpiewa z afektacją, z manierą, z wzdychami, łkaniami. Nieskończenie piękniej, kulturalniej śpiewa ta jego żona”[IV, 15], a po lekturze „Czarodziejskiej góry”: „strasznie ciężki niemiecki sposób pisania – zagmatwane uczone gadulstwo” [IV, 44]). Angażuje się w pracę Związku Literatów, gdzie spotyka ją nieoczekiwana nieprzyjemność: sekretarka w jej imieniu podpisuje listę lekarzy zapewniających pomoc medyczną członkom ZL. Jakiż powód nieprzyjemności? Ano, na owej liście jest za wielu lekarzy Żydów (którzy w większości ani nie są wyznawcami judaizmu, ani nie mówią po hebrajsku czy w jidysz, ba, część z nich ma nawet i polskobrzmiące nazwiska – ale przecież wszyscy wiedzą…), co wywołuje jakieś złośliwe przytyki odnośnie faworyzowania przez nią obywateli „niewłaściwej” proweniencji. A ją to oburza – ale nie dlatego, żeby nie dostrzegała różnicy między Żydem a nie-Żydem: „Nie jestem i nigdy nie byłam antysemitką. Ale wcale sobie nie życzę: 1/ prowokowania bestji ludzkiej, gdy nie mamy w tej chwili siły do jej zniszczenia, 2/ specjalnego protegowania Żydów, 3/ Wystawiania na sztych mojego nazwiska w takich właśnie błahych i w gruncie rzeczy parszywych sprawach”[IV,89].

W życiu prywatnym też nie ma lekko. Ciągle się kłopocze a to zmianą pracy siostry-nauczycielki, a to niestabilnym losem drugiej siostry, której mąż, administrator cudzych majątków, co jakiś czas musi zbierać manatki i przenosić się wraz z rodziną w inne miejsce, a to sprawami rodzinnymi swoich byłych i aktualnych służących. Jeszcze bardziej zdrowiem brata – tego lekkomyślnego Stasia, któremu prócz gadania i pożyczania pieniędzy niewiele się w życiu udaje, a teraz ma „początki obłędu luetycznego z paraliżem postępowym”[43], leczone z powodzeniem przez… zarażenie malarią - no i partnera, który ciągle zapada jeśli nie na serce, to na wątrobę, „boleści kiszkowe”[IV, 35] czy wreszcie „jakieś zaognienie stanu sklerotycznego w aorcie”[V, 39]. Od opisów stosowanych medykamentów, choć to przecież niespełna sto lat temu, a nie w jakimś głębokim średniowieczu, trochę się włos jeży: raz „enema z mleka i syropu cukrowego” [IV,38], raz „trzy głębokie płukania jelit”[41], to znów zastrzyki glukozy, „strychniny z glicerofosfatem”[IV, 39], „wapna z bromem” [V 21]. Trudno się więc dziwić, że od czasu do czasu zapisuje z goryczą: „psiakrew, jakie to życie parszywe. Człowiek się otrze o czar i o urodę życia i musi stwierdzić, że to już nie dla niego. A przecież kiedyś wszystko było dla niego, a teraz wszystko tylko do powąchania" [IV,88]; „Stachowi zawdzięczam znaczną część mojego t.zw. »autorytetu moralnego«, który w zamian dał mi wielkie niezadowolenie z życia. Uczynił mnie starą o dziesięć lat za wcześnie i nieszczęśliwą, jakby zawieszoną w niewygodnej pozycji z głową w dół. Gdyż ja jestem inna. Lubię brać we wszystkim udział, parzyć sobie palce, śmiać się i płakać, błądzić i kajać się, a nie znoszę tego skwaśniałego i stetryczałego odwrócenia się plecami do wszystkich i wszystkiego. Ano, tu as voulu Georges Dandin!”[IV,93]; „nie przestaje mnie nękać poczucie, że i mogłabym i powinnam oderwać się od wszystkiego, co mnie wiąże i zacząć zupełnie nowe życie”[IV,55].

I nawet próbuje tego oderwania, choć, tak jak i we wcześniejszych latach, w sposób cokolwiek niewydarzony: ni stąd, ni zowąd zakochuje się platonicznie w starym znajomym, Józefie Ujejskim, od lat żonatym i dzieciatym. W marcu 1937 zauważa: „Jak my się rzadko widujemy! Moje wewnętrzne poczucie przełomu duchowego, z którego, gdybym wyszła pomyślnie, byłabym jeszcze raz uratowana dla życia. Lecz ile rzeczy trzebaby połamać! Tego już nie zdołam”[IV,17]; w ciągu następnych kilku miesięcy odnotowuje kilkakrotne z nim rozmowy telefoniczne, raz tylko opatrując fakt ciepłym komentarzem („telefon Ujejskiego. Drogi człowiek [IV, 25]. Uświadamia sobie rozmiar tego uczucia dopiero, gdy on zapada na ciężkie zapalenie płuc – chorobę przed erą antybiotyków bardzo często śmiertelną: „Bardzo mną ta wiadomość wstrząsnęła. Tak że zaraz wróciłam do papierosów i nawet piłam dziś wódkę”[IV,35]. Po kilku dniach kończy się to, co się nigdy nie zaczęło: „Kochałam tego człowieka. To była moja jedna jedyna w życiu amor sacer – najzupełniej bezinteresowna i platoniczna. Nie śmiałam nawet nigdy okazać mu, jak mi jest drogi (…) Za mało przebywaliśmy razem” [IV, 36]; „Czemużem choć raz w rozmowie nie powiedziała mu: Pan mi jest potrzebny do życia. Tylko to. Przecież byłoby mu miło to wiedzieć”[IV,37]; „Znikło mi z życia to, co je od półtora roku czyniło zajmującem i wartościowem. (…) Wiem, że wszystko jeszcze być mogło, choćby w dziedzinie duchowej”[IV,40].

Pół roku później poznaje Stanisławę Blumenfeldową, skądinąd krewną byłego ukochanego Jerzego Czopa, i na jej zaproszenie „w imieniu tamtejszego TURu”[IV,64] przyjeżdża do Lwowa (ciekawe, czy zabiera na ten wyjazd nabyte parę tygodni wcześniej obuwie, o którym napisała: „rano kupuję sobie białe boty, bo mi się stare podarły, a teraz noszą takie białe, dosyć zabawne. Nieoczekiwanie się w nich sobie podobam[57]”?). Ten fakt jest ważny, bo wkrótce po wybuchu wojny – uwiecznionym w dzienniku znacznie lapidarniejszymi słowy, niż owa „lekarska afera” – Dąbrowska ze Stempowskim udają się właśnie do Lwowa i w mieszkaniu Blumenfeldów znajdują na kilka miesięcy azyl.

Tymczasem w dzienniku następuje luka obejmująca trzy kwartały. Do pisania wraca autorka w czerwcu roku 1940, nie wspominając, co się działo w międzyczasie. Wiadomo, że już są w Warszawie, wiadomo, że goszczą u siebie rodzinę brata Bogusia, który we wrześniu wyruszył na front – bo prawie codziennie chodzi „z dziećmi po lód”[IV, 154-155]. I stara się żyć tak, jakby wojny i okupacji nie było, co zresztą widać nie jest niemożliwe, bo tylko raz na parę stron pojawiają się wzmianki w rodzaju: „pojechałam (…) zameldować u władz niemieckich moją przepustkę z powrotu komisją repatrjacyjną”[IV,155], „władze niemieckie mają dziś uroczystość wojskową, w czasie której przemianowują plac Marszałka Piłsudskiego na Hitlerplatz”[IV,165]. Za to widać, jak w jej życiu „pospolitość skrzeczy”, o wiele bardziej teraz – przy braku stałych dochodów (bo „wierszydełka jako podpisy do obrazków spółdzielczych dla szkoły powszechnej (dla Społem)”[IV,159] to raczej praca jednorazowa) i braku stałej pomocy domowej, za to obecności „przez cały czas wojny (…) do pięciu osób do wyżywienia”[V, 99] (bo oprócz bratowej z dwojgiem dzieci niemal co dzień jest ktoś na obiedzie czy kolacji, a średnio raz na dwa tygodnie wpada ktoś na parę dni). Pisze więc: „robię szmalec, kolację i galaretę ze skórki od słoniny” [IV,176]; „cerowanie i łatanie zajęło mi całe przedpołudnie”[IV,184]; „skracam sobie za długie majtki od piżamy”[IV,186], „wprowadzamy w domu nowe metody oszczędzania światła”[IV,187]; „zrobiłam kaszę z grzybowym sosem i fryty na oleju”[IV, 203]; „ceny skaczą z godziny na godzinę. Chleb 14 zł kl. razowy, kasze od 28 do 35 zł kl., słonina 45-50 kl., masło 70 zł kl. Zaczyna się głód”[IV, 205], „pierwszy raz jadłam końską pieczeń – bardzo smaczna i krucha”[IV,212], „kwaśnym mlekiem na dwoje przeznaczonem podzieliliśmy się we czworo”[213], „Stach chce sprzedać swój rodowy pas słucki i śliczny biały perski szal”[IV,216].

A w tej pospolitości – oddźwięk wydarzeń z czasu pobytu we Lwowie. Najpierw parę wzmianek o listach wysyłanych do Stanisławy Blumenfeldowej – a potem raptem: „kartka od p. Jerzego, zapowiadającego jego powrót. Jeśli wróci, będzie miał te same szanse zobaczenia albo nie zobaczenia Stachy, co ja. I ta k… w spodniach (…) ukradnie mi moją szczęśliwą, moją najdziwniejszą ostatnią miłość”[IV,157]. Czytelnik nieznający kulis sprawy na razie się nie połapie, w czym rzecz: co (i który?) Jerzy ma do Stachy? Co z tą miłością? Patrzmy dalej: „gnębi mnie i zabija brak wiadomości od Stachy”[IV,159]; „aż wstyd, że w takich czasach ta osobista sprawa tak góruje nad wszystkim. Tamtej zimy i wiosny klęska była szczęściem miłości ozłocona – teraz zostały tylko łzy, które nie chcą płynąć i duszą”[IV,173]. I wreszcie konkretne wyznanie: „ja, co miałam tyle szczęśliwych miłości i tak słynnych chłopców – umrę z tej dziwacznej, z tej ostatniej mojej miłości, której przecież nie szukałam, której możliwości nawet nie przeczuwałam, którą mi ona sama zaszczepiła – którą mnie sama uwiodła”[IV,192]. Stanisława odzywa się z rzadka, może zdawszy sobie sprawę, że w realiach wojennych są rzeczy bardziej istotne, niż namiętności niemające szans na trwanie.
Pisarka znów wybiera się do Lwowa – który w międzyczasie zajęli już Niemcy – a tam następuje „rozluźnienie przyjaźni ze Stasią, zacieśnienie przyjaźni z Anną [IV 225-226]” i choć na wieść o prześladowaniach Żydów raz jeszcze wyrazi żal, że „nie można pomóc ukochanej, której śmierć grozi” [V, 15], to w zasadzie epoka Stasi w jej życiu już wcześniej dobiegnie końca.

Zaprzyjaźniwszy się z poznaną krótko przed wojną rozwódką Wandą Hoffmanową, staje się z nią niemal nierozłączna: mimo okupacyjnej biedy prawie co dzień bywają u siebie, częstując się obiadami i smakołykami. I w końcu zapisuje: „upiłyśmy się przyniesionym przez nią allaszem. W moim życiu intymnie osobistem zaczynają się dziać rzeczy zupełnie zadziwiające – Nie mogę zrozumieć czemu się to dzieje, że się ludzie jeszcze dotąd we mnie kochają – Jestem już przecież taka stara i brzydka – nie mogę zupełnie temu sprostać”[206]. Z dalszych zapisków wynika, że „Wandeczka” widać jednak nie ma jej za starą i brzydką. Ale przegra z chwilą, gdy w Warszawie zjawi się na dłużej wspomniana Anna (Kowalska) ze Lwowa, młodsza o kilkanaście lat pisarka, zamężna z profesorem filologii klasycznej, który albo nie widzi, albo stara się udawać, że nie widzi, iż żonę interesują kobiety…





(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 289
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: