Dodany: 29.06.2020 16:24|Autor: dot59
Ple, ple prosto z opla
Recenzja oficjalna PWN
Recenzent: dot59
Zapowiadało się tak ładnie. Wydawnictwo wręcz specjalizujące się w dobrej klasy reportażach. I autor, który „omijając duże miasta, zabytki, kościoły, muzea, jedzie przez krainy kebabów, pizzerii i nieczynnych barów. Przemierza Polskę powiatową, gubiąc się na leśnych żwirówkach i polnych szutrówkach. Z premedytacją nie używa GPS-u, przez co błądzi i nierzadko wraca do miejscowości, w których już był. Zapisuje, co widzi, relacjonuje spotkania z mieszkańcami. Fotografuje przydrożne atrakcje: szyldy, małą gastronomię, geesy, cepeeny, ogródkowe instalacje z opon samochodowych”[1]. I jeszcze taka rekomendacja: „napisał najważniejszą książkę o Polsce od dawna. Czytam, czytam i nie mogę się oderwać. (…) To będzie hit”[2]; co prawda wyszła ona spod pióra jedynego chyba spośród polskich reportażystów, którego sposób pisania kompletnie do mnie nie trafia, ale przecież nie musiała oznaczać, że polecana przezeń książka nie przypadnie mi do gustu. A „Polska powiatowa” to także miejsca, w których się wychowywałam i przemieszkałam sporą część życia; i wiem, że można o niej pisać z finezją i wnikliwością, bo czyż inaczej ją opisywał przed laty Marian Brandys („O królach i kapuście”), a już w naszym stuleciu Andrzej Stasiuk („Opowieści galicyjskie”, „Zima”), Magdalena Okraska („Ziemia jałowa”) czy Michał Olszewski („Chwalcie łąki umajone”)?
Rzuciłam się więc na „Polskę przydrożną” z zachłannością kogoś, kto w cudzych wrażeniach z wędrówek bocznymi drogami chce odnaleźć te swoje sprzed lat, a równocześnie sprawdzić, co i w jaki sposób się zmieniło. I już w pierwszym zdaniu mi zazgrzytało: dlaczego autor musi „kupować rzeczy na road trip”[3]? Czy naprawdę język polski nie zna żadnego wyrażenia, którym można by oddać charakter opisywanego przedsięwzięcia? (a nie jest to jednorazowe potknięcie ani jedyny kompletnie niepotrzebny anglicyzm; później dowiadujemy się jeszcze, że autor wkłada „hoodie"[4], mieszkańcom wsi, pytającym, czemu podróżuje sam, tłumaczy, że „narzeczona (…) ma deadline”[5], a tejże narzeczonej ma przywieźć z drogi „snacks dla niej i snacks dla kotów”[6]). Następnych pięć stron zajmuje relacja z dnia poprzedzającego rozpoczęcie wyprawy; przygotowania mieszczą się na jednej, reszta to streszczenie aktywności towarzyskich autora („Dzwoni Yerzmyey. Mówi, że nie dojedzie na kampus, bo upały. Źle na niego wpływają, więc się nie rusza z domu. Mówię, że mam klimatyzację w oplu i że po niego wyjadę. Prosi, żeby pod Bagatelę, ja, że aż tam nie można podjeżdżać, a już tym bardziej przystawać. Umawiamy się na Jabłonowskich. Dzwoni, że wyszedł z pracy i idzie. Zapalam auto, włączam klimatyzację i jadę po niego. Stoi pod drzewem. Wsiada i nachyla się nad otworami, z których dmucha zimne powietrze. Mówię mu, żeby nie zwracał uwagi na ten tył”[7]. Tu miałam moment drobnego zniechęcenia, jednakże uświadomiwszy sobie, że przecież autor rusza w drogę bez wspomnianego Yerzmyeya i innych znajomych, pozwoliłam dojść do głosu nadziei, że dalej będzie ciekawiej.
Rzeczywiście, momentami bywa. Na przykład, gdy oprócz samego wyliczania mijanych miejscowości, które czasem zajmuje parę wersów („Horodło, Bereźnica, Matcze, Zagórnik, Skryhiczyn, Dubienka, Poduchańka, Ladeniska, Mościska, Leśniczówka, Dorohusk, Dorohusk-Osada, Okopy, Świerże, Marysin, Rudka, Siedliszcze, Uhrusk, Wola Uhruska, Bytyń, Małoziemce, Stulno, Stare Stulno, Zbereże, Wołczyny, Sobibór, Dubnik, Orchówek”[8], pojawia się podsłuchany na odpuście czy w przydrożnym barze dialog lub monolog zagadniętego tubylca, gdy się dowiadujemy, co mieszkańcy tej czy owej wioski sądzą o jej nazwie albo jak reagują na informację, że ich chwilowy gość głosował „na tę partię, która miała coś do powiedzenia w sprawie ratowania klimatu”[9] (nb. swój wkład w ratowanie klimatu autor podkreśla nader często, prawie przy każdym przystanku drogi – przemierzanej oplem z klimatyzacją, nie autostopem czy rowerem – wspominając mimochodem, że kupuje wodę tylko w szklanych butelkach, a kawę pije albo na miejscu w szklance czy filiżance, albo prosi o przelanie do termosu, „tak żebyśmy nie zmarnowali niczego plastikowego”[10]). Albo gdy zamiast tekstu ukazują się zdjęcia, rzeczywiście kapitalnie oddające klimat polskiej prowincji, choć w ich przypadku nieuchronnie nasuwa się myśl, że robiłyby o wiele lepsze wrażenie z lekkim retuszem, w większym formacie i na gładkim, białym, a nie gazetowym papierze. Może ta zgrzebność miała podkreślać analogiczną zgrzebność prowincji? Jeśli nawet tak, to czy nie mogłyby chociaż być zaopatrzone podpisami i/lub być tak rozmieszczone przy odnośnych fragmentach tekstu, żeby nie było wątpliwości, co przedstawiają i gdzie zostały zrobione? To niby nie tak wielki mankament, ale więcej znaczy w momencie, gdy fotografie są największym atutem książki.
Bo narracja jest, powiedzmy szczerze, dość banalna. W sam raz może na „instastorki” (to słowo powtarza się wiele, wiele razy), ale na reportaż czy książkę podróżniczą niekoniecznie. Cóż bowiem wnosi do opisu Polski prowincjonalnej treść wiadomości, którą autor wysyła do kierownika schroniska, przypominając mu: „wpadaliśmy kiedyś do Was z Dżustą i Sromanem”[11]? Albo, czy w danym momencie nalewa z termosu do kubka kawę, czy herbatę? Albo jakiej muzyki słucha po drodze, zwłaszcza, że repertuar jest ograniczony (najczęściej powtarzają się „»Deszcze, deszcze« z YouTube’a – we wszystkich wykonaniach, jakie są dostępne”[12], rzadziej „chiptune Yerzmyeya i italo disco C.C.Catch”[13])? Albo co mu mówi przez telefon Michał Witkowski? Albo ile razy „nie da się ładować baterii ze względu na upał”[14]? Co prawda w finale, gdy przygotowuje materiał do druku, narzeczona poucza go, że „w tym naszym kręgu kulturowym to musi tak być, że jak coś opisujesz, nawet jak to jest śmieszne, to później powinien nastąpić taki moment zadumy, eseju, czegoś mądrego, wytłumaczenia. Takie ple, ple, jak taki Bobkowski na przykład pisze te scenki, nawet śmieszne one są, to potem są rozważania, ple, ple. U ciebie tylko scenki, anegdotki. Może jeszcze dodaj jakieś ple, ple?”[15] – ale nie ma racji. Ple, ple to właśnie jest. Tylko do Bobkowskiego daleko. Bobkowski, gdyby nawet zapytał w barze, „czy jest opcja na zrobienie kawy”[16] (w co jednak wątpię), raczej by tego w swoich zapiskach nie uwiecznił…
Spotkałam się z opinią, że ta książka to nie na poważnie, bo skoro autor „tworzy literaturę eksperymentalną, m.in. boty, generatory tekstu, poezję flarf”[17], to można się po nim spodziewać jakiejś prowokacji artystycznej. Ale jaki cel miałaby ta prowokacja? Żart z mieszczuchów, którzy się chcą zabawić w Kerouaca? A może udowodnienie, że książkę potrafi napisać nie sam autor, lecz bot przezeń stworzony, o czym dowiemy się dopiero po paru miesiącach lub latach jej obecności na rynku? W każdym razie, gdyby ktoś chciał przeczytać „najważniejszą książkę o Polsce od dawna”, to niech raczej nie liczy na to, że stanie się nią „Polska przydrożna”.
[1] Piotr Marecki, „Polska przydrożna”, wyd. Czarne, 2020, z okładki.
[2] Tamże, z okładki.
[3] Tamże, s. 7.
[4] Tamże, s. 23.
[5] Tamże, s. 66.
[6] Tamże, s. 199.
[7] Tamże, s. 8-9.
[8] Tamże, s. 51.
[9] Tamże, s. 67.
[10] Tamże, s. 76.
[11] Tamże, s. 22.
[12] Tamże, s. 14.
[13] Tamże, s. 169.
[14] Tamże, s. 197.
[15] Tamże, s. 200.
[16] Tamże, s. 37.
[17] Tamże, z okładki.
Tytuł: Polska przydrożna
Autor: Piotr Marecki
Wydawnictwo: Czarne 2020
Liczba stron: 200
Ocena recenzenta: 3/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.