Dodany: 05.06.2020 18:18|Autor: Margiela

Recenzja nagrodzona!

Książka: J jak jastrząb
Macdonald Helen

1 osoba poleca ten tekst.

Dzikość piękna


Jak pisać o tym, co i piękne, i dzikie? Piękno przyciąga, każe zatracać dystans; w człowieku doznającym kontaktu z pięknem narasta czasem, choć nie zawsze, rzecz jasna, ciemne pragnienie, żeby nie tylko nigdy z nim się nie rozstać, ale by się z nim stopić, złączyć bez reszty, do zapomnienia, że się było kim innym, było osobno. Groźna to żądza, nieważne, w czym się akurat przejawia czar i co budzi tęsknotę: czy to będzie głębina starego lasu, koncert skrzypcowy, dawna opowieść nieznanego autora czy drugi człowiek. A cóż dopiero, kiedy ten urok rzuca mimo swej woli istota obca, ani dzika, ani obłaskawiona, której zwyczaje budzą w istocie ludzkiej potężny opór, choć nie powinna mierzyć ich swoją miarą?

Opowieść Helen Macdonald tworzą trzy wątki. Łączą się one z sobą nierozerwalnie, ale są trzy, każdy ma swą tonację i swój koloryt, to trzy historie. Pierwsza mówi o Mabel, o jastrzębicy, z którą na długo autorka splotła swój los. Druga – o samej Helen, o jej dzieciństwie w cieniu sokolich skrzydeł (już jako mała dziewczynka zaczęła marzyć, by towarzyszył jej kiedyś jeden z tych groźnych, mądrych i pięknych ptaków: jak to się stało, że Mabel nie jest sokołem, o tym za chwilę), a nade wszystko o żałobie, o stracie, o usuwaniu z siebie pustki i cienia, które przyniosło z sobą odejście ojca.
Jest jeszcze trzecia, opowiadająca o T.H. Whicie, znanym u nas jako twórca cyklu „Był sobie raz na zawsze król”, dla Helen jednak będącym głównie autorem tomu „The Goshawk”, z brutalną, rozedrganą szczerością zdającym obficie sprawę ze strasznej klęski, jaką w jego wypadku stało się to, w co Helen właśnie drobnymi krokami wchodzi: próba dzielenia życia z drapieżnym ptakiem, niepodobnym do innych drapieżnych ptaków.

Bo fakt, że Helen wybiera właśnie jastrzębia, budzi niedowierzanie wśród jej przyjaciół, nie laików bynajmniej, ludzi świadomych sokolniczych arkanów. To prawda, że ptaki łowcze mogą być różne, słowo „sokolnik” właściwie wprowadza w błąd, każąc myśleć o jednym tylko gatunku. Ale sokół wędrowny ma wyrobioną od wieków świetną opinię, a jego wielbiciele twierdzą stanowczo, że jest nie tylko ptakiem majestatycznym i eleganckim, lecz także zdolnym stworzyć ze swym człowiekiem głęboką więź. Tymczasem jastrząb, mówią ci sami ludzie, to po prostu wcielenie dzikości i mordu. Człowiek nie będzie znaczył dla niego nic, nie ma możności zajrzeć choćby na chwilę do jego świata, jeśli jastrząb w ogóle ma jakiś świat, jeśli, a myśl to bardzo prawdopodobna, nie jest jedynie śmiercionośnym pociskiem lub trawiącym w spokoju sytym zabójcą.
Tymczasem Helen właśnie to fascynuje. Nie, nie ta maska nakładana z uporem na ptasią twarz, ale sam jastrząb. Jego zagadka, nieprzystępność i obcość. I trudne piękno. A kiedy pisklę wreszcie znajdzie się w domu, to dopiero początek wyzwań i olśnień, obaw i niespodzianek. Zanim jednak naprawdę coś się wydarzy, trzeba sforsować najważniejszą barierę: oto ptak musi usiąść na dłoni Helen.
Kwadranse, godziny, dni. Za zasłoniętym oknem broniącym ciszy i ciemności pokoju, za drzwiami zamkniętymi przed każdym gościem (zapasy zostały przezornie zrobione wcześniej), ptak i kobieta trwają naprzeciw siebie. Strzęp surowego mięsa na rękawicy. Milczenie. Bezruch. Czas to zastyga, to dzieli się na fragmenty: urwanej myśli, drżenia śpiącej powieki, uderzeń serca. Wszystko na darmo, ciągle nic się nie dzieje, lepiej już teraz przerwać ten eksperyment, zanim stanie się pewne, jakim jest fiaskiem. Ale zwątpienie trwa krótko, zwycięża wola. I niezłomne pragnienie.
Jastrzębica mieć będzie na imię Mabel. Jak głosi jedna z sokolniczych mądrości, im buńczuczniejsze i bardziej zawiesiste ptak nosi imię, tym większa szansa, że okaże się ciężki i nieporadny. Lola czy Puszek to łowcy i zabijaki, Piorun lub Hektor najlepiej będą się czuły na swojej grzędzie. Dlatego Mabel, staromodna, przyjemna, trochę zabawna, przywołująca skojarzenia z salonem i babciną herbatką, zdaje się zapowiadać wspaniałą przyszłość.
I rzeczywiście, ta zapowiedź się spełnia, chociaż początki wyglądają niewdzięcznie. Kobieta przemierzająca aleje parku z nastroszonym nieufnie ptakiem na dłoni przyciąga, ma się rozumieć, ludzkie spojrzenia. Są zaczepki, pytania, nierzadko strach: kto może wiedzieć, co dzikiemu stworzeniu strzeli do głowy? Pierwszy lot nad rozległym płatem zieleni. Pierwsza wyprawa za miasto. I pierwsza krew.

Skąd Helen czerpie wiedzę o sprawach ptaków, o tym, jak z nimi pracować, jak o nich myśleć? Od przyjaciół, to jasne, ale i z książek, traktatów i podręczników, starszych i nowszych. Chętnie, z poczuciem swoistego wspólnictwa czyta te stare. Do nowszych zerka z kroplą podejrzliwości w oku i w sercu. W gruncie rzeczy jest jej do głębi obcy świat sokolników w takim znaczeniu słowa, jakie angielska tradycja ukształtowała w dziewiętnastym stuleciu i nietknięte przeniosła w dwudziesty wiek. Świat czysto męski, świat noszący tytuły, wierzący w nie, nienaruszalna sfera tweedów i cygar, ekskluzywizm, przywilej i satysfakcja. Świat obciążony na zawsze brzemieniem hańby: zamiłowanie do opacznie pojętej romantyczności średniowiecznych korzeni stworzyło most, po którym pomiędzy tweedy i meloniki gładko wkroczyli mitotwórcy brunatnej ideologii, także darzący sentymentem to wszystko, co uważali za rycerskość i dawność, a co było jedynie splotem karmionych nienawiścią fantazji.
Równie daleki i równie odpychający długo wydawał się Helen autor "The Goshawk", mężczyzna, który poległ w walce z jastrzębiem, poległ, gdy tylko uznał, że będzie walczył. Nie chciał być towarzyszem, obserwatorem, istotą żyjącą obok drugiej istoty, do gruntu dzikiej, choć uczącej się reguł ludzkiego świata. Chciał opanować jastrzębia, zniewolić go. Chciał, by dla innych ptak pozostał wcieleniem grozy i czaru, a w jego rękach był jak miękkie tworzywo. Stanął naprzeciw niego z balastem udręk, lęków i zahamowań i wszystko to, co w nim samym było nieusidlone, tajemnicze i ciemne, przelał na ptaka, którego pragnął pokonać, to znaczy zniszczyć. Helen Macdonald czytała jego opowieść jak długi rejestr przewin wobec jastrzębia. Dręczył go, prześladował swoją Hassliebe, widział w nim przeciwnika w partii szachowej i zaciętego w uporze krnąbrnego ucznia, który wie lepiej. Sporo czasu minęło, nim spoza kartek książki wyjrzała twarz przedwcześnie postarzałego dużego dziecka, szukającego tarczy przeciwko światu. Warto je było zrozumieć. Również dlatego, by nie popełnić żadnej z jego omyłek.

Powoli staje się jasna niezwykła rzecz. Helen Macdonald nie poluje z jastrzębiem. Albo inaczej: robi dokładnie to, co jest ubocznym, zwykle niedostrzeganym sensem tych słów. Zamiast posłużyć się ptakiem jako pomocą i myśliwską wyręką, poluje z nim, a więc jest obok Mabel, gdy ta poluje zgodnie z niezłomnym prawem swojej natury. Helen jest obok, a to znaczy, że widzi. Uczy się widzieć. Niczemu nie przeciwdziała i w nic nie wkracza, chyba że z jakichś względów jest to konieczne. Obserwuje, jak jastrząb zadaje śmierć, chce nie przykładać do tego człowieczych odczuć. Idzie jej trudno, sama nie jest jastrzębiem, chociaż stopniowo pewność dźwięcząca w zdaniach "ktoś jest", "ktoś nie jest" wydaje jej się przesadna i arogancka. Przecież jej ojciec, który umarł niedawno, tak jest obecny w jej pamięci, tęsknocie, gestach, nawykach. I przecież ona sama tak jest obecna w świecie swojego ptaka, w tym jego świecie, który miał być na zawsze przed nią zamknięty, o ile istniał.

I tu epizod całkiem zadziwiający. Nadchodzi czas, gdy współżycie łączące człowieka z ptakiem staje się tak dogłębne i tak intymne, że Helen traci niemal świadomość różnic między jej własnym a tamtym, nie-ludzkim życiem. Dawne, codzienne myśli odeszły od niej, a te, które zjawiły się na ich miejsce, przybierają nieznane dotychczas kształty. Z wysiłkiem rozmawia z ludźmi, przebywa z nimi. Czuje się zawieszona, nieprzynależna do żadnej z dwóch form istnienia, które są jej dostępne, a w każdym razie ona tak to odczuwa. Bo przecież w ptasi umysł, w jastrzębie czucie nie można wniknąć pełnym utożsamieniem, współodczuwaniem. Można jedynie całą siłą pragnienia i wyobraźni obrysowywać ich ulotne kontury. Ten stan z wolna przemija, a wydobycie się z niego na stały ląd zwyczajnej człowieczej jaźni przywodzi na myśl powrót z krainy cieni, które, jak dobrze wiedział już Odyseusz, żywi mogą przywabić zapachem krwi.

Książka Helen Macdonald to rzecz o ciszy. O cierpliwym czekaniu. O mozolnym zbliżaniu się krok po kroku do kompletnej inności, której sekretu nigdy nie posiądziemy, bo nawet owo zbliżenie czysto fizyczne już jest ogromnie, niemożliwie wręcz trudne. O tym, że choć właściwie niepoznawalna, zaczyna przecież objaśniać nam samych siebie (co my znaczymy dla niej, zostaje nadal całkowitą zagadką). O tym, że bycie obok i bycie z dzieli czasem granica równie cienka jak lotka w jastrzębim skrzydle. I o tym, ile w człowieku z istoty dzikiej, którą niegdyś, w prawiekach, był każdy z nas.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 884
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: