Oto majowe lektury, które nie doczekały się recenzji lub osobnych czytatek:
Najbardziej niebezpieczne ze zwierząt: Natura ludzka i przyczyny wojen (
Smith David Livingstone)
(5)
Obszerny esej wyjaśniający pęd człowieka do wojny w kontekście ewolucyjnym. Bardzo przygnębiająca lektura – w zasadzie nie pozostawiająca złudzeń, że my jako gatunek nie przestaniemy się zabijać… - ale przy tym ogromnie wartościowa, nastawiająca raczej na zrozumienie, niż ocenianie.
Napisana dobrze, a jeśli są jakieś wpadki, to raczej wynikające z drobnych niedociągnięć redaktorsko-korektorskich wersji polskiej: „australopiteki były wytrawnymi myśliwymi i organizowali polowania…”[49], „dwunożnych prymatów”[54] (angielskie „primates” to „naczelne”), „3-CPO” [252, 256] (naprawdę jest ktoś, kto nie wie, jak nazywał się android z „Gwiezdnych Wojen”?), „umyliśmy zęby nieswoją szczoteczką”[293] (być może jest to zgodne z obowiązującymi zasadami pisowni, ale brzmi idiotycznie).
Klasztor Maulbronn (
Tomkowski Jan)
(4,5)
Zbiór esejów osobistych o wszystkim, co autorowi jest czy było z jakichś względów bliskie: paleniu fajki, muzyce poważnej, malarstwie, fotografii, wybranych miejscach, filozofii i oczywiście literaturze też. Teksty pisane pięknym, wręcz kunsztownym językiem, wzbudzające szacunek dla erudycji autora, ale za wyjątkiem jednego („O czytaniu i pożyczaniu książek”) nie znalazłam tam takich, do których chciałabym wracać wielokrotnie, co, jak się zdaje, wynika głównie z rozbieżności zainteresowań i doświadczeń – pewnie wielu innym czytelników te opowieści wprawią w pełen zachwyt, dla mnie były po prostu dobre.
Niełatwo być dziewczyną (
Wiśniewski Wojciech (ur. 1933),
Żukrowski Wojciech)
(3)
Pamiętniki, jedna z moich ulubionych form literackich, w dodatku owoc konkursu zorganizowanego przez moje nade wszystko wówczas ukochane czasopismo „Na przełaj” – jak mogłam taką książkę ominąć? Odpowiedź wydaje się prosta: niestety, pierwsze lata studiów zaowocowały u mnie wyraźnym spadkiem czytelnictwa, na lektury rzucałam się tylko podczas ferii i wakacji, a dokładnie – podczas ułamków ferii i wakacji spędzanych w domu, bo przecież nie mogłam targać książek w plecaku, jadąc na obóz zimowy do Milówki czy też letni w Bieszczady. Odkrywszy po wielu latach istnienie tej pozycji, nie mogłam jej ominąć. I… zupełnie do mnie nie trafiła. Autorki pamiętników wydały mi się o niebo odleglejsze i – paradoksalnie – mniej autentyczne, niż bohaterki literatury młodzieżowej z akcją osadzoną w latach 60-70, czy to ukochanej od zawsze „Tabliczki marzenia”, czy powtarzanych dopiero co „Tancerzy”. W rozmowach, które jeden z redaktorów antologii prowadził z nimi przed publikacją, wypowiedzi wszystkich brzmiały identycznie (nie pod względem treści, lecz stylu), tak, jakby nie były mówione na żywo, lecz po długim namyśle napisane „prosto do gazety” i jeszcze przez kogoś wygładzone. Same zapiski są albo artystycznie przegadane (w 2 wypadkach), albo płaskie i nudne (w większości pozostałych). Właściwie tylko jeden – pamiętnik koszykarki podkochującej się w trenerze – jest na tyle żywy i ciekawy, że pewnie go na dłużej zapamiętam. Nie, żeby jakiś oryginalny – w miarę oryginalne są dwa inne, które jednak trudno nazwać pamiętnikami, bo to wypowiedzi kierowane do chłopców (jeden w formie normalnych listów, w których adresacie autorka się kocha na odległość, drugi – kiepskich literacko wierszy, czy raczej prozy poetyckiej rozpisanej na niesymetryczne wersy) – ale szczery, rzeczywiście pełen emocji. Ciekawe, jakbym je odebrała, będąc równolatką autorek? Teraz chyba już mi zbyt daleko do siebie sprzed lat…
Lizbona: Miasto, które przytula (
Stacewicz-Paixão Marta,
Wawrzkowicz-Nasternak Weronika)
(4,5)
Pełne ciepła, uroku i pięknych zdjęć skrzyżowanie reportażu z osobistymi refleksjami obu autorek. Trochę o historii miasta i kraju, trochę o portugalskich smakach, o ludziach, o architekturze i literaturze. Przewodnika nie zastąpi, ale dostarcza dostatecznie dużo wiadomości, by czytelnik potrafił zdecydować, czy chciałby się wybrać do Lizbony – a do tego ślicznie wydane.
Nasze życie (
Lafon Marie-Hélène)
(3)
A to chyba największe czytelnicze rozczarowanie od początku roku. Nie, żeby sama powieść była taka zła. Ale jeśli francuski recenzent zachwala ją jako „kolejne arcydzieło w imponującym dorobku literackim autorki”, to nawet zakładając, że pojęcie arcydzieła się nieco zdewaluowało i oznacza po prostu bardzo dobrą powieść, robiącą na człowieku takie wrażenie, że zapamięta je na długo, spodziewam się czegoś na miarę „Tortu weselnego” LeCallet czy „Babiego lata” Bessona. A tutaj mam opowiedzianą co prawda ładnym, bogatym, wyrazistym językiem, ale zupełnie nijaką historię. Samotna emerytka wypełnia sobie wolny czas wymyślaniem życia ludziom, których zna z widzenia, między innymi kasjerce z pobliskiego marketu. Jeanne wie o niej tylko tyle, że ma na imię Gordana – a więc przybyła do Francji z terenów byłej Jugosławii – i że ma zniekształconą stopę. W domniemania na temat jej przeszłości powplatane są podobne fantazje o kilku innych postaciach i wspomnienia rodzinne narratorki, porwane na takie skrawki, że właściwie też niełatwo z nich cokolwiek zrekonstruować. A ze wszystkiego razem absolutnie nic nie wynika…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.