Dodany: 26.05.2020 16:44|Autor: jolekp

Ocalić od zapomnienia


Jest na Zamojszczyźnie taka szczególna wieś, „trzy kilometry od Zwierzyńca, dziewiętnaście od Biłgoraja, dwadzieścia siedem od Zamościa, osiemdziesiąt od Lublina, dwieście trzydzieści od Warszawy, sześćset dziewięćdziesiąt osiem od Berlina, w prostej linii”[1] - Sochy się nazywa. Malowniczo położona, otoczona wzgórzami, w bliskim sąsiedztwie Roztoczańskiego Parku Narodowego, na przecięciu kilku szlaków turystycznych i rowerowych. Dobre miejsce na wakacyjny weekendowy wypad. Jednak sława Soch wzięła się z czegoś innego niż ich rekreacyjny potencjał - znajdują się one bowiem w ścisłej czołówce miejsc, które najbardziej ucierpiały w trakcie II wojny światowej, choć dziś jest to fakt, nawet w Polsce, raczej zapomniany. Pewnym upamiętnieniem wojennej tragedii wsi jest znajdujący się w jej centrum niezwykły cmentarz. Nieduży i raczej skromny, ale zadbany - kilkadziesiąt jednakowych białych krzyży ustawionych w równych rzędach, przy każdym z nich tabliczka z imionami, nazwiskami i wiekiem zmarłych osób. Pośrodku stoi spory kamień w charakterze tablicy pamiątkowej, a na nim kilka suchych faktów. Że pacyfikacja, że wieś spalona, że zginęło tylu a tylu. Kilkanaście lat temu byłam na tym cmentarzu. Nie zapamiętałam. „Bo gdy słyszysz: sto dziesięć wsi na Zamojszczyźnie, tysiące w całej Polsce (…), to niczego nie widzisz. Wszystko, co nami wstrząsa, musi być pojedyncze i mieć swoje imię”[2]. Dlatego potrzebne są takie książki, jak „Mała zagłada” Anny Janko. Aby opowiedzieć o tym, o czym nie uczy się w szkole. Żeby nadać imiona liczbom w statystykach.

„W lipcu czterdziestego drugiego Himmler zabronił używania słowa »partyzant«. Wprowadził terminy »bandy« i »bandyci«, zarządził karę śmierci za wszelką udzielaną im pomoc, a także odpowiedzialność zbiorową. Rok wcześniej kazał wsie wspierające partyzantów palić do gołej ziemi.(…) Każdy sołtys miał obowiązek składania meldunków o partyzantach”[3]. Stanisław Ferenc, ówczesny sołtys Soch, cioteczny dziadek autorki, owo zalecenie zignorował, nie składał meldunków, a partyzantom umożliwiał zdobywanie we wsi jedzenia i broni. W odwecie 1 czerwca 1943 roku, we wtorek, około piątej rano, do Soch wkroczyły oddziały niemieckie z „karną ekspedycją”. „Tylko zabijanie i podpalanie. Żadnego znęcania, pastwienia się, maltretowania, nikt nawet kobiet nie gwałcił. Szli i tylko zabijali, po kolei. I to byle jak zabijali: raz trafił, raz nie, czasem poprawiać trzeba było. Strzelali, czyli dobrze, bo jak mówią, śmierć od kuli jest tą lepszą śmiercią”[4]. Ilu wówczas straciło życie, dokładnie nie wiadomo - tablica pamiątkowa wspomina o 185 osobach (choć niektóre źródła twierdzą, że mogło ich być nawet grubo ponad 200), wśród których znalazło się 88 mężczyzn, 52 kobiety, a także, pomimo przykazu, by zostawiać je przy życiu, 45 dzieci. Tożsamość niektórych z nich do dziś pozostaje nieznana, a część imion na nagrobkach jest błędna.

Wśród nielicznych ocalałych znalazła się matka Anny Janko, dziewięcioletnia wówczas, Teresa Ferenc, pieszczotliwie zwana Renią, a także jej rodzeństwo, kuzyni i sąsiedzi, w większości w jakiś sposób ze sobą skoligaceni, bo „jak to na wsi, połowa to krewni, połowa powinowaci”[5]. Na podstawie ich relacji, często będących jedynie strzępkami wspomnień, pojedynczymi obrazami, autorka próbuje zrekonstruować nastroje tamtych dni. Relacje tę uzupełnia efektami własnych pogłębionych studiów - jeździ po obozach i muzeach, ogląda filmy, czyta książki, szpera w archiwach. I z tego wszystkiego wyciąga wnioski, które ubiera w szereg refleksji i przemyśleń na temat ludzkiej natury, próbuje zrozumieć, co sprawia, że człowiek zdolny jest do takiego okrucieństwa i dlaczego tak trudno jest się temu przeciwstawić, stara się odnaleźć w tym wszystkim jakiś sens. Jednocześnie daje upust rozgoryczeniu, jakie odczuwa w związku z kontrowersjami, które nieraz pojawiają się w międzynarodowym dyskursie okołowojennym. Złości ją zakłamywanie historii, przekręcanie faktów i umniejszanie win, zżyma się na „polskie obozy zagłady”.

W szczególny sposób Anna Janko buntuje się przeciwko nieokreślonym, zbiorowym czasownikom – zabito, spalono, rozstrzelano. Kto? Takie bezosobowe uogólnienie zdejmuje odpowiedzialność z winnych, pozwala sprawcom „rozpłynąć się w morzu nazizmu”[6]. „»Nie bił mnie nazizm, bił mnie porucznik Praust z pomocnikami«”[7], mówi Jean Améry, francuski Żyd ocalały z Auschwitz. Bo za każdą zbrodnią stał przecież Ktoś. Ktoś „z konkretnym nazwiskiem, urodzony w... spokrewniony z... pracujący w...”[8]. Ktoś, kto z dużym prawdopodobieństwem wychowywany był w zgodzie z popularną wówczas tzw. „czarną pedagogiką”, według której dziecku nie należał się szacunek, trzeba było w nim wyrabiać dyscyplinę od najmłodszych lat, nie szczędząc kija i poniżenia, aby wzrastało samotne i emocjonalnie opuszczone, w przekonaniu, że jego uczucia się nie liczą, a silniejszy zawsze ma rację. Ktoś programowo uczony okrucieństwa i pozbawiany wrażliwości („chłopców z Hitlerjugend na przykład to na psach uczono. (...) Chłopak dostawał psa i go sobie miał, karmił, bawił się z nim, a potem musiał go zabić. Takie ćwiczenie amoralne, na hart ducha bardzo dobre, żeby chłopcy na mazgajów nie wychodzili”[9]). Ktoś, kto miał twarz. I czasem – rzadko, ale jednak, była to twarz zalana łzami. I o tym też warto pamiętać.

Równie istotne dla Anny Janko jest stworzenie czegoś, co sama nazywa „księgą dobrych wrogów”, upamiętnienie każdego odnalezionego przejawu człowieczeństwa, choćby był tylko malutkim przebłyskiem, w szerszej perspektywie właściwie niewiele znaczącym. „Wydaje mi się niezwykle ważne, żeby tych dobrych teraz wyłapać i piórem przyszpilić do kartki. Byli rzadkością, jak biali Murzyni, albinosi nazizmu. Musimy o nich pamiętać, w tej pamięci jest jakiś ratunek przed okrucieństwem przeszłości. I dobrze, żeby mieli imiona, a jeśli nie mają, to trzeba je wymyślić”[10].

Dlatego na kartach swej książki wspomina „dobrych Niemców”, których udało się jej odnaleźć. Tych znanych z imienia - Felixa Kerstena i doktora Wilhelma Hagena wraz z ich spektakularnymi sukcesami w ratowaniu ludzi przeznaczonych do "ostatecznego rozwiązania", ale także tych bezimiennych i ich drobne, nieważne ludzkie gesty. Jakiegoś niemieckiego żołnierza, który niósł jej kilkuletnią matkę do kościoła w Zwierzyńcu, gdy marudziła, że ją bolą nogi. Tego, który mówił dzieciom, że wszystko będzie dobrze, choć wiedział, że wiedzie je na śmierć, żeby strach nie był ostatnią rzeczą, której w życiu zaznają. Tego, który w Sochach wołał, aby dzieci nie zabijać. I tego, który płakał, gdy rozstrzeliwał nastoletnich chłopców na podwórzu przed jedną z chat.

„Mała zagłada” nie jest reportażem. Autorka co prawda opowiada o zdarzeniu, które faktycznie miało miejsce, ale nie bardzo przejmuje się niespójnością i lekką chaotycznością relacji, tym że wspomnienia świadków w niektórych miejscach się wykluczają, bo nie jest szczególnie zainteresowana dokładnym odtworzeniem rzeczywistego przebiegu wypadków. Jej książka jest bardzo osobistą, intymną niemal historią, zapisem rodzinnej traumy, rozmową i ostatecznym rozliczeniem. To wstrząsająca opowieść, w której główną rolę odgrywa strach. Strach dziecka, które „boi się zawsze ostatecznie”[11], dla którego śmierć rodziców równa jest końcowi świata. Strach, który nigdy nie odchodzi, który ciągle gdzieś się czai, wdziera się we sny, wybucha atakiem paniki w najmniej spodziewanym momencie. Strach, który przekazywany jest w genach jak czarne włosy węgierskich przodków. Strach, który sprawia, że dziecko musi stawać się matką dla swojej matki, gdy ta „nic nie widzi, nic nie słyszy, bo jest bardzo zajęta płakaniem”[12]. Strach, który nie daje się opisać słowami. „Bo czy można ubrać w słowa pustkę, która wyje? Pustkę, która wyje, biegnąc na oślep? Pustkę, która wyje i biegnie na oślep, nie ruszając się z miejsca? Jak płonący lód parzy i ziębi zarazem? Od czegoś takiego słowa odpadają jak papierowe strzałki. Właściwie zanim dolecą, to już się spalą. Nie ma słów”[13].

Można by się zatem zastanawiać, po co Anna Janko to robi, po co opowiada te okropności, wywleka te zapomniane dawno sprawy, jątrzy stare rany. Paradoksalnie po to, żeby, upamiętniając tę historię, móc przestać już o niej pamiętać. Żeby to raz „wyrozmawiać, przerozmawiać na wylot”[14], a potem „zatrzasnąć wreszcie w przeszłości”[15]. Ta książka to prezent pożegnalny od córki dla matki, aby ta „nie musiała zabierać na tamten świat”[16] tej historii. Aby mogła wreszcie zapomnieć.
Ja już nie zapomnę.

[1] Anna Janko, "Mała zagłada", wyd. Wydawnictwo Literackie, 2015, s. 11.
[2] Tamże, s. 62.
[3] Tamże, s. 61-62.
[4] Tamże, s. 9.
[5] Tamże, s. 25.
[6] Tamże, s. 158.
[7] Tamże, s. 158.
[8] Tamże, s. 158.
[9] Tamże, s. 77.
[10] Tamże, s. 48.
[11] Tamże, s. 80.
[12] Tamże, s. 96.
[13] Tamże, s. 67.
[14] Tamże, s. 86.
[15] Tamże, s. 86.
[16] Tamże, s. 242.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 3135
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 5
Użytkownik: misiak297 26.05.2020 22:01 napisał(a):
Odpowiedź na: Jest na Zamojszczyźnie ta... | jolekp
Książka nie dla mnie, ale tekst doskonały.
Użytkownik: lutek01 26.05.2020 22:15 napisał(a):
Odpowiedź na: Jest na Zamojszczyźnie ta... | jolekp
Świetna recenzja, Niedźwiedziu.

Dla mnie "Mała zagłada" to jedna z najważniejszych książek ostatniego czasu, chyba jedna z najlepszych rzeczy, jakie czytałem o wojnie. Poruszyła mnie bardzo, w trakcie jej czytania i po lekturze czułem się jak po przeczytaniu "Dzisiaj narysujemy śmierć" Tochmana albo po "Wołyniu" Smarzowskiego. Uważam, że to książka zupełnie inna od tego, co do tej pory napisano o Holocauście (przynajmniej od tego, co czytałem). Reportaże zwykle są bardzo nastawione na fakty, czasami suche, konkretne, czasami zbeletryzowane, jak u Kapuścińskiego, ale zawsze fakt jest w centrum. Tutaj w centrum jest trauma. Punktem wyjścia są oczywiście fakty, inaczej być nie może, ale cała książka jest o skutkach wojny, zabranym dzieciństwie. Niby się przeżyło, ale... No i ten piękny język, poetycki. Tak, ta książka jest dla mnie bardzo poetycka. Zawsze myślałem, że wiersz to wiersz, dokument to dokument, a esej to esej. A w tym jest wszystko i to jest niesamowite.

Dla mnie "Mała Zagłada" powinna być lekturą obowiązkową.
Użytkownik: jolekp 26.05.2020 22:27 napisał(a):
Odpowiedź na: Świetna recenzja, Niedźwi... | lutek01
Autorka jest w końcu także poetką i to się daje w tej książce wyczuć.
I choć książka nie jest tak mocno nastawiona na fakty, to dla mnie i tak miała dużą wartość edukacyjną. No bo II wojnę światową się najczęściej omawia z perspektywy Holokaustu, obozów koncentracyjnych i powstania warszawskiego, a o Dzieciach Zamojszczyzny to mnie (nie wiem jak innych) nigdy w szkole nie uczono.
Użytkownik: lutek01 27.05.2020 00:08 napisał(a):
Odpowiedź na: Autorka jest w końcu takż... | jolekp
No mnie też nie, raptem może pamiętałem pojęcie "Pacyfikacja Zamojszczyzny", ale co to dokładnie znaczyło, to już nie. Dopiero w twórczości Hanny Krall się z tym zetknąłem na poważniej.

Ale ja odbieram tę książkę tylko częściowo jako książkę o jednej wiosce i jej wojennej historii. Częściowo jest to książka o drugiej wojnie światowej w ogóle, o człowieczeństwie, ba! jest nawet o stosunku człowieka do zwierząt jako do istot słabszych, który definiuje człowieczeństwo właśnie. Niby wszystko to już było opisane, powiedziane, pokazane na sto sposobów, a jednak odsłania się jakaś nowa perspektywa.
Użytkownik: sapere 10.08.2020 20:51 napisał(a):
Odpowiedź na: Jest na Zamojszczyźnie ta... | jolekp
Świetny tekst. Od dłuższego czasu zabieram się do lektury tej książki, ale temat mnie przeraża. Tym bardziej że - mimo że mieszkam w centralnej Polsce - Zamojszczyznę i całe Roztocze ukochałam. Tam czuję się jak w domu. Im bardziej jednak je poznaję, im więcej dróżek przemierzam, im więcej śladów po spacyfikowanych wsiach albo zamordowanych ludziach odkrywam, tym mocniej zastanawiam się, kto po II wojnie zasiedlał te tereny. Wojna doświadczyła Lubelszczyznę jak chyba żaden inny region Polski, może poza Świętokrzyskiem. Zresztą nie o licytowanie się tutaj chodzi, ale o bolesne ślady Zagłady. Zagłady, o której - jak słusznie zauważają przedmówcy - niewiele się mówi, bo nie jest to temat tak chwytliwy jak Holokaust.
Czytałam gdzieś niedawno (zabijcie, ale nie potrafię odnaleźć tego tekstu) wypowiedź jakiegoś młodego Niemca, który mówił, że w Polakach przeszkadza mu najbardziej właśnie to rozpamiętywanie wojny. Lecz odwiedziny właśnie np. na Zamojszczyźnie przypominają co krok o wojnie. Jak tu nie pamiętać? Czy wolno nam, współczesnym Polakom, nie pamiętać?
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: