Dodany: 14.05.2020 16:21|Autor: dot59
Gdy ziemia, zamiast przykryć, odkrywa
Cykle powieściowe, z jakimi do tej pory miałam okazję się spotkać, mogłabym na podstawie swoich reakcji po lekturze kolejnych tomów sklasyfikować z grubsza w jednej z pięciu kategorii. Zaczynając od końca, przedstawiają się one następująco:
1. „Uff...jak to dobrze, że już po wszystkim! Za resztę dziękuję!”;
2. „No to przeczytane. A dalej, to nie wiem…”;
3. „OK, właściwie można by się zabrać za te pozostałe”;
4. „No, jak mi tylko wpadnie w ręce, to na pewno przeczytam!”
5. „Co? To na razie wszystko? A gdzie następna część?”.
Seria szetlandzka Ann Cleeves niezmiennie plasuje się na którymś z dwóch ostatnich poziomów, z tendencją do tego z pytajnikiem na końcu. Choć od początku czułam, że małomówny, powściągliwy Jimmy Perez – za sprawą genów hiszpańskiego przodka mający południową urodę, ale na pewno nie temperament – nie zastąpi mi Very Stanhope, którą wyjątkowo polubiłam, w żaden sposób nie przeszkadzało mi to angażować się w prowadzone przez niego śledztwa. Wciągnęło mnie hermetyczne środowisko Wysp Szetlandzkich, na których nie zamieszkałabym za skarby świata, a i pewnie jako turystka nie wytrzymałabym dłużej niż tydzień, za to goszcząc tam jedynie w wyobraźni – wspomaganej klimatycznymi opisami poszczególnych miejsc i wyszukiwanymi w sieci zdjęciami – mam niemal nieograniczone możliwości poznawania ludzi (choć fikcyjnych, ale przecież mających swoje wzory w realnych postaciach), zwyczajów, warunków pogodowych.
Siódma już odsłona tego cyklu rozpoczyna się trzęsieniem ziemi. No, dobrze, nie prawdziwym trzęsieniem, lecz osunięciem się rozmiękłej od ciągłych opadów gleby, której zwały spływają w dół zbocza, niszcząc zabudowania małego gospodarstwa i fragment cmentarza, gdzie właśnie trwa pogrzeb Magnusa Taita (tego samego, który w „Czerni kruka” był pierwszym podejrzanym, teraz zaś zmarł z przyczyn całkowicie naturalnych). W chacie, której ostatnia stała lokatorka przeniosła się do wieczności parę lat wcześniej, nikogo być nie powinno. Jednakże Jimmy, postanowiwszy czuwać przy ruinie do chwili przybycia straży pożarnej i policji, odkrywa między gruzami i hałdami błota zwłoki kobiety. Kobiety o urodzie tak egzotycznej, jak jego własna, ubranej w elegancką wieczorową suknię, jakiej żadna prawdziwa wyspiarka nie założyłaby nawet na rocznicę ślubu, a cóż dopiero na co dzień… Początkowo, jak zwykle, nikt nic nie wie. Nie zgłoszono zaginięcia osoby o podobnym wyglądzie. Nikt nie słyszał o wynajęciu chaty, nikt nie pamięta, jak się nazywa i gdzie się obraca krewna dawnej właścicielki, której nieruchomość przypadła w spadku, nikt nie widział w okolicy tajemniczej obcej, a nawet jeśli widział, nie ma pojęcia, kim mogłaby być. Gdyby nawet denatka była tylko ofiarą kataklizmu, i tak zadanie policji nie byłoby łatwe – a cóż dopiero, gdy się okazuje, że była już martwa, zanim lawina ziemi uderzyła w chatę! Z Aberdeen przybywają posiłki w osobach Willow Reeves (o jej przyjazd – to prawie nie do wiary! – prosi sam Jimmy) i techniczki Vicki Hewitt. Tak dobrana ekipa, w skład której wchodzi jeszcze Sandy Wilson (chwilowo zaaferowany rozwijającą się relacją uczuciową z nauczycielką Louisą, ale nie na tyle, by się nie przykładać do śledztwa), rozwiązała już niejedną trudną sprawę, ale tym razem wszystko idzie jak po grudzie. A przesłuchiwani jakby się zmówili, żeby na kłopotliwe pytania odpowiadać wykrętami i półprawdami. Zanim sprawiedliwości stanie się zadość, znów życie niejednej osoby znajdzie się w niebezpieczeństwie…
Podobne są do siebie te wszystkie szetlandzkie opowieści, jeśli chodzi o schemat fabularny, jednak jest on tak umiejętnie obudowany indywidualnymi historiami poszczególnych postaci, tak precyzyjnie podopełniany portretami psychologicznymi (tu najlepiej udała się autorce Jane Hay i rodzina Rogersonów) i szczególikami obyczajowymi, że nie ma się wrażenia wtórności. Życie prywatne śledczych toczy się w tle, tak jak powinno – nie stwarzając iluzji, że go nie ma, ale i nie wypychając się zbyt natrętnie na pierwszy plan; nawet pewien fakt, który może się okazać dość istotny dla dalszego losu dwojga spośród nich, przedstawiony został skromnie i nienachalnie. Tak, jak w każdym z pozostałych tomów cyklu, narrator zewnętrzny spogląda na wydarzenia na przemian z perspektywy jednego z policjantów (najczęściej Jimmy’ego) i kogoś z pozostałych osób zaangażowanych w akcję (tu przeważnie Jane), dzięki czemu ta sama informacja może nam się ukazać z różnych stron. Nie znaczy to jednak, że łatwo odgadnąć, kto za tym wszystkim stoi; fakty prowadzące do wykrycia sprawcy odsłaniane są nader powoli, a skłonność niejednego świadka do przemilczania ważnych danych powoduje, że niejeden raz czytelnik, choć w swym mniemaniu „już był w ogródku, już witał się z gąską”*, nagle stwierdza, że słynna szetlandzka mgła wywiodła go na dzikie manowce… Jeśli tym walorom konstrukcyjnym towarzyszy jeszcze prosty, a wyrazisty język, oddany w wersji polskiej bez potknięć (do pełni satysfakcji brakowałoby mi jedynie przypisu do piecyka Aga, bo to urządzenie u nas szerzej nieznane) i ze znikomą liczbą literówek, to czymże innym można podsumować ostateczne wrażenie, niż pytaniem: „to kiedy ten następny tom”?
*Adam Mickiewicz, „Lis i kozieł”, ze strony https://pl.wikisource.org/wiki/Lis_i_Kozie%C5%82_(1876).
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.