Dodany: 12.05.2020 14:25|Autor: dot59
Śmierć wśród budzików
Zdecydowana, by najpierw wyczytać powieści Christie nienależące do moich ulubionych serii z Herculesem Poirotem i Jane Marple, a resztkę tamtych zostawić sobie na czytelniczy deser, pomimo niezbyt pozytywnych doznań, jakich dostarczyła mi pierwsza część cyklu z Johnem Battle, postanowiłam zaryzykować lekturę części drugiej.
Jakież było moje zdziwienie, gdy znów znalazłam się w rezydencji Chimneys, zaludnionej tymczasem zupełnie innymi postaciami! Od owej pamiętnej sprawy z udziałem barona o językołomnym nazwisku Loloprejtzyl minęły cztery lata. A przez dwa ostatnie lord Caterham z córką Eileen – panną nie bez powodu zwaną Bundle („berbeć/urwis”), bo cokolwiek postrzeloną i po dziecinnemu upartą – przebywali w podróży, wynająwszy swoje siedlisko rodzinie hutniczego magnata, sir Oswalda Coote’a. Jeszcze na tydzień przed powrotem właścicieli Coote’owie podejmują w rezydencji gromadę młodych ludzi, oddających się słodkiemu urlopowemu nieróbstwu, wśród których jest znany nam z poprzedniej części cyklu Bill Eversleigh. Jeden z jego towarzyszy, niejaki Gerald Wade, notorycznie wysypia się do południa i spóźnia się na śniadania; pozostali wpadają więc na pomysł sprawienia mu nieoczekiwanej pobudki. W miasteczku zakupują osiem budzików, które – nastawione na pewne odstępy czasu – zostają ukryte w pokoju Geralda, gdy ten zasypia. A rano… słyszą je wszyscy prócz tego, którego miały zbudzić. Wkrótce okazuje się, że niefortunny śpioch jest martwy. I że z pewnością nie zmarł śmiercią naturalną. Policja rozpoczyna śledztwo, a niebawem zabiera się za nie we własnym zakresie tyleż zaintrygowana zdarzeniem, co poszukująca nowych wrażeń Bundle. I nawet, gdy nadinspektor Battle uświadamia jej ryzyko związane z mieszaniem się w tajemnicze sprawki, dziewczyna nie odpuszcza…
Intryga, znów powiązana ze szpiegostwem, nie jest może skonstruowana perfekcyjnie, ale na pewno lepiej, niż w „Tajemnicy rezydencji Chimneys”. Oszczędny w słowach Battle nie jest tu gwiazdą, ustępując pola młodej lady Eileen, noszącej wyraźne znamiona duchowego pokrewieństwa z innymi samozwańczymi detektywkami: Frankie Derwent z „Dlaczego nie Evans” i oczywiście uroczą Tuppence Beresford; ma ona też solidne poczucie humoru, o czym świadczy choćby taki dialog:
„— Słuchaj no — rzekł Bill — czemu ten stary pierdoła trzymał cię za rękę?
— To nie była ręka — odparła Bundle. — To był mój szczery umysł”[1].
Barwne i żywe są zresztą wszystkie postacie, może za wyjątkiem nieszczęsnego Geralda, któremu nie było dane szerzej zaprezentować się czytelnikom. A sposób, w jaki je autorka charakteryzuje, w jaki naświetla relacje między nimi, już wyraźnie zdradza późniejsze jej mistrzostwo w tworzeniu ciętych portretów pojedynczych ludzi i całego środowiska.
Oto, jak zostaje nam zaprezentowany sir Oswald Coote:
„Sir Oswald był jedną z tych silnych osobowości, które zaćmiewają wszystko i wszystkich dookoła. A jednocześnie był człowiekiem głupim. Interesował się jedynie swoją wąską dziedziną i prawdopodobnie we wszelkich innych kwestiach przejawiał absolutną ignorancję. Setki drobnych, wysublimowanych tematów, z których lord Caterham czerpał radość życia, dla sir Oswalda były zamkniętą księgą [2]”
i jak ustosunkowuje się do niego jego małżonka:
„Przed oczami stanęła jej wizja sir Oswalda pozbawionego konsekwencji w działaniu. Sir Oswalda, który zachował wszystkie cechy, za które kochała tego miłego chłopca ze sklepu z rowerami. Przez krótką chwilę pomyślała, jakie urocze byłoby życie, gdyby sir Oswald nie był taki konsekwentny”[3].
A oto, jakie wnioski padają po rozegraniu partyjki brydża z udziałem tej pary:
„— Uważam, Mario, że z ciebie nigdy nie będzie brydżystka — rzucił sir Oswald z przekąsem.
— Masz rację, mój drogi — odparła lady Coote. — Wiem, że nie będę, zawsze mi to mówisz. Ale przynajmniej się staram.
— Pewnie, że się stara — skomentował Gerald Wade sotto voce. — Mało sobie karku nie wykręci”[4].
Równie wymowny jest dialog między zgryźliwie usposobionym ojcem Eileen i z pozoru ślamazarnym Billem:
„— Oświadcza się. Prosi Bundle o rękę. Nie pytaj mnie dlaczego. Sądzę, że wkroczył w, jak to nazywają, niebezpieczny okres. Nie umiem tego inaczej wyjaśnić.
— Oświadcza się?! To świnia! W jego wieku! – Twarz Billa przybrała szkarłatny odcień.
— Twierdzi, że jest jeszcze pełen wigoru — odparł lord Caterham ostrożnie.
— On? Przecież to staruch połamany reumatyzmem! — Billa niemal zatkało z oburzenia.
— Nie przesadzaj, drogi chłopcze — stwierdził lord Caterham zimno. — Jest o pięć lat młodszy ode mnie.
— Co za bezczelność! Codders i Bundle! Taka dziewczyna jak Bundle! Nie powinien pan był na to pozwolić!
— Staram się nie wtrącać.
— Trzeba było powiedzieć, co pan o nim myśli.
— Niestety współczesna cywilizacja na to nie pozwala — odparł lord Caterham. — Za neandertalczyków było inaczej, ale wtedy też nie miałbym odwagi. Jestem raczej wątlej postury”[5].
Tu zaś za sprawą paru ledwie zdań nabieramy pojęcia o wadze stanowiska ogrodnika:
„Lord Caterham wykonał kolejny zamach i wyrwał z gleby solidny płat darni. Przechodzący w pobliżu MacDonald podniósł kępę trawy i wsadził na miejsce przydeptując ostrożnie butem. Na szczęście lord Caterham był zbyt pochłonięty grą, by zauważyć spojrzenie, jakim obdarzył go ogrodnik. Inaczej bowiem padłby trupem na miejscu”[6]; równie cudna jest scenka z panią Coote i winogronami, odkrycie uroku której (i paru innych) pozostawiam czytelnikowi, jeśli tylko zechce się złakomić na przeczytanie powieści. A czemu nie miałby tego zrobić, skoro „nawet najgłupszy kryminał ma w sobie trochę prawdy” [7], ten zaś aż taki najgłupszy nie jest?
[1] Agatha Christie, "Tajemnica Siedmiu Zegarów", przeł. Leszek Śliwa i Anna Pełech, wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie, 2015, s. 191.
[2] Tamże, s. 130.
[3] Tamże, s. 138.
[4] Tamże, s. 22.
[5] Tamże, s. 227-228.
[6] Tamże, s. 204.
[7] Tamże, s. 121.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.