Dodany: 12.05.2020 14:23|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Za dużo braków w tym studium mroku...


Odłożyłam sobie tę powieść na moment, kiedy mi się zachce dobrej, mocnej prozy psychologicznej, takiej, jak „Zabić ptaka” czy „Między nami niebotyczne góry”. Moment ten nadszedł szybciej, niż myślałam, jako że z powodu koronawirusowej zarazy poczęły wysychać niemal wszystkie źródła potencjalnego pozyskiwania tego rodzaju literatury oprócz księgarń, prowadzących w tym czasie jednakowoż tylko sprzedaż wysyłkową, a niemających w ofercie nowości pióra nielicznych autorów, których każde dzieło jestem gotowa kupić w ciemno. Zasiadałam do lektury nastawiona, że „przejmująca historia miłości, zdrady i rozpaczy trzech przyjaciółek”[1] rzeczywiście poruszy mnie do głębi.

A historię tę zaczyna opowiadać jedna ze wspomnianych przyjaciółek, Małgorzata. Ma sześćdziesiąt osiem lat, jest samotna, cierpi na depresję. Rozmawia to ze samą sobą, to z nieżyjącą od lat matką, w taki sposób, że momentami trudno się zorientować, czy to, co mówi w danej chwili, to retrospekcja, czy projekcja wyobraźni. Można jednak z tego bezładnego strumienia świadomości wyłowić pewne fakty.
Od kiedy Małgosia pamięta, z matką tylko we dwie. Ojciec zginął na wojnie, „poległ śmiercią bohatera”[2] – tak przynajmniej mówi córce Irena. Gdy w początkach lat 50 nauczycielka próbuje na dziewczynce wymusić dostarczenie metryki urodzenia i zdjęcia ślubnego rodziców, matka przenosi ją do innej szkoły, zmieniając przy okazji z niemiecka brzmiące nazwisko na swoje panieńskie, rdzennie polskie. Małgosia nie pyta, nie zastanawia się nad niczym, przyjmuje to jako oczywistość. Kwestia ojca wróci dopiero po wielu latach, mimochodem i na marginesie.

W nowej szkole dziewczynka zaprzyjaźnia się z Halinką, reprezentującą łódzki proletariat (ojciec to dozorca, dorabiający zbieraniem po śmietnikach surowców wtórnych, matka – włókniarka na rencie) i z śliczną Laurką, która, choć „zadbana, ubrana w drogie, zagraniczne ciuchy (…) o swoich rodzicach ani mru mru. Jakby ich w ogóle nie miała”[3] (jej tajemnica – to, że „matka jest zboczoną dziwką”[4], a ojciec toleruje jej rozpasanie - pozostanie znana tylko przyjaciółkom i „cioci” Irenie). Dorastając, wszystkie trzy marzą o miłości – ale tylko Laurka precyzuje swoje oczekiwania: pragnie miłości wielkiej, czystej i jedynej. Halinka i Małgosia nie są tak liryczne i mają większy temperament. Toteż wcześniej wikłają się w związki, z których mogą wyniknąć tylko kłopoty. Zwłaszcza w przypadku Małgosi, bo jej wybrańcem zostaje żonaty, starszy o kilkanaście lat redaktor gazety, w której jeszcze jako studentka publikuje swój pierwszy reportaż. Wiktor umie prawić piękne słówka, a składanie miłosnych wyznań przychodzi mu z równą łatwością, jak innym zwykłe proszenie do tańca. Otumaniona pożądaniem dziewczyna nie widzi, z kim tak naprawdę ma do czynienia: jej bóstwo to zarazem tchórzliwy i cyniczny koniunkturalista, który nie zawaha się skłamać, oszukać, wykorzystać, byle ugrać coś dla siebie. Na etapie krótkiego ochłodzenia uczuć – czy raczej żądz – poznaje kogoś, kto mógłby spełnić wszystkie jej marzenia. Mógłby. Bo nie dostaje szansy: na pierwsze skinięcie Wiktora Małgosia zostawia Mariana…
Jej obie przyjaciółki też znajdują mężczyzn, z którymi postanawiają spędzić życie. Obie w krótkim odstępie czasu doznają dramatycznego zawodu – i obie nie potrafią się z tym pogodzić. A ona trwa w tym beznadziejnym związku, w końcu już jako żona – aż do chwili, gdy spotyka ją coś znacznie trudniejszego do wybaczenia, niż zwykła zdrada…

O ile trudno zakwestionować pierwsze zdanie okładkowej noty – że mamy do czynienia ze „studium zdrady, pogardy i wszechogarniającej ciemności”[5], o tyle to drugie, przytoczone wcześniej, nie do końca odpowiada rzeczywistości. Halinka i Laurka cały czas pozostają na drugim planie, a podsumowanie ich dorosłych miłości i rozpaczy mieści się na paru ledwie stronach, stanowiąc tylko jeden z wielu elementów strumienia wspomnień Małgorzaty. Ale nawet same koleje losu tej ostatniej, analiza jej relacji z matką, z Wiktorem i z Marianem, to aż nadto na dobrą powieść. Jednak do dobrej trochę jej brakuje.

Jedną z przyczyn jest żonglowanie osobami i czasami narracji w sposób – przynajmniej w moim odbiorze – niekontrolowany; narratorem bywa to Małgorzata - która raz snuje normalną opowieść, innym razem adresuje wypowiedź do nieżyjącej matki lub którejś z przyjaciółek (niekoniecznie utrzymując ją w tym samym czasie: „No i trwałaś. (…) twój Stefuś przynosi ci, swojej żonie obsypywanej kwiatami, śniadanie do łóżka.(…). Tak ci mówił, tak ci szeptał (…)”[6]) – to znów ukryty głos, równie skłonny do zmiany czasu w ramach tej samej sceny („Na drzwiach wejściowych wizytówka oznajmia wszem i wobec, że tu mieszkają (…). Siedziały na szerokim tapczanie mamy (…)”[7]). To męczy i dezorientuje, chwilami trudno się połapać, czy dany dialog lub monolog powstał właśnie w tej chwili w wyobraźni Małgorzaty, czy jest reminiscencją z przeszłości. Powiedzmy jednak, że to odzwierciedla bieżącą chaotyczność umysłu głównej bohaterki i nie będziemy traktować tego jako mankamentu. Pozostanie jednak jeszcze stylizacja wypowiedzi, na której autorka niejeden raz się wcześniej potknęła i tu też jej się do końca nie udała. Na początku „kapciochy”[8], „Małgosica-niechlujnica”[9], „hi, hi, hi!” na wstępie i na końcu zdania zgrabnie ukazują, że Irena stworzyła sobie swoisty język, który z czasem przejęła i Małgosia – wesołkowaty, pełen augmentatywów i neologizmów; ale z czasem ten język powszednieje, a chwilami wydaje się okropnie sztuczny, zwłaszcza wpasowany w niedzisiejszą stylistykę („To ty harpicą-Małgosicą!”[10]). Sztucznie brzmi także jeden jedyny termin gwarowy – do którego Ostrowska najwyraźniej miała słabość, bo użyła go w kilku różnych powieściach w podobny sposób – wciśnięty w wypowiedzi osób poza tym nieposługujących się gwarą („klincuje pod drzwiami”[11], „Halinka i Laurka klincują przy mnie codziennie”[12]). Równie niezręcznie wyglądają upchnięte w żywych, potocznych wypowiedziach zdania patetyczne, a przy tym niekoniecznie poprawne – jak tutaj: „Odwal się! Przeszła mi ochota na łaskotki. (…) Nigdy nie wydrę z jedenastoletniej pamięci tego obrazu”[13] („jedenastoletnia pamięć” odnosi się do faktu, że opisywana przez Małgorzatę scena wydarzyła się, gdy dziewczynka miała 11 lat). Zdarzyły się i oczywiste anachronizmy – „wyglądasz jak zombi”[14] (w Polsce na początku lat 60 nikt takiego określenia nie używał, popularne się stało dopiero w ostatniej dekadzie XX wieku), „czuwałam pod drzwiami OJOMU”[15] (ani tego skrótu, bo pierwsze polskie OIOM-y powstały ładnych parę lat później) – i dość rażące błędy w pisowni (oprócz powyższego – także „ZMP-e”[16] i „Gniadkowskiego”[17]. Za dużo jest tych braków. Gdyby w anonimowym zespole przygotowującym opracowanie edytorskie trafił się rozsądny redaktor, który by dokonał wygładzenia językowego, i sumienny korektor, który by popoprawiał wzmiankowane uchybienia i literówki, wrażenie czytelnika byłoby o wiele lepsze.

[1] Ewa Ostrowska, „O zmierzchu”, wyd. Oficynka, 2017, z okładki.
[2] Tamże, s. 13.
[3] Tamże, s. 58.
[4] Tamże, s. 28.
[5] Tamże, z okładki.
[6] Tamże, s. 40-41.
[7] Tamże, s. 54.
[8] Tamże, s. 8.
[9] Tamże, s. 18.
[10] Tamże, s. 55.
[11] Tamże, s. 141.
[12] Tamże, s. 147.
[13] Tamże, s. 167.
[14] Tamże, s. 113.
[15] Tamże, s. 180.
[16] Tamże, s. 165.
[17] Tamże, s. 181.


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 307
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: