Kto choć raz nie był Emmą, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem
Mniej więcej pięćdziesiąt lat po wybuchu Wielkiej Rewolucji Francuskiej, dwadzieścia pięć lat po upadku Napoleona Bonaparte i w połowie drogi pomiędzy rewolucją lipcową z 1830 roku a rewolucją lutową z 1848 roku, które wyznaczały lata panowania Ludwika Filipa I, ostatniego króla w historii Francji, rozgrywa się akcja powieści Gustava Flauberta "Pani Bovary". Na szczęście dla siebie samego i dla światowej literatury, głównym tematem swojej powieści autor postanowił uczynić nie zawiłości ustrojowe państwa francuskiego, ale dzieje nieszczęśliwego małżeństwa wychowanicy przyklasztornej pensji dla panien z marnie wykształconym felczerem, i jeszcze mniej szczęśliwych późniejszych romansów Emmy z kandydatem na prowincjonalnego urzędnika i zdegenerowanym arystokratą. W prowincjonalnej, małomiasteczkowej scenerii normandzkiego wybrzeża Yonnville d'Abaye, gdzie z dużą dozą prawdopodobieństwa dokładnie sto lat później wylądują angloamerykańskie wojska, aby oswobodzić Europę z hitlerowskiego jarzma, rozgrywa się ta na pozór prosta i banalna historia, którą miara geniuszu Flauberta uczyniła jedną z najniezwyklejszych i pasjonujących opowieści w całym dorobku literatury światowej. Faktycznie bowiem historii o małżeńskich zdradach, sieciach intryg, knowań i kłamstw tuszujących cudzołóstwo, czy mężach-rogaczach, którzy o zdradzie umiłowanej małżonki jak zwykle dowiadują się ostatni, przed utworem Flauberta napisano i wydano drukiem całe mnóstwo. Tym, co nadaje wyjątkowy charakter książce francuskiego pisarza, jest sposób, w jaki autor opowiedział historię, którą chciał się podzielić ze swoimi czytelnikami.
W czasach względnego spokoju po krwawym terrorze jakobińskich rządów i zawierusze wielu kampanii napoleońskich wojen, lud francuski może nareszcie konsumować owoce tego, co przyniosły mu nieodległe przeszłe wydarzenia. Stan trzeci, pogardzany w absolutystycznej monarchii Bourbonów, nobilitowany do rangi obywatela okrzykiem generała Kellermanna: "Niech żyje Naród!" podczas bitwy pod Valmy - gdzie rewolucyjni żołnierze: zarówno oderwani od pługa niepiśmienni rolnicy, jak wywodzący się z mieszczaństwa kupcy i rzemieślnicy, a także arystokratyczni książęta krwi, ramię w ramię wytrzymali pruską artyleryjską nawałę, nie podając tyłów i nie idąc w rozsypkę - dzięki Konstytucji i Kodeksowi Napoleona posiadł na stałe prawne oparcie dla wszystkich swoich swobód i wolności. Ten stan rzeczy najlepiej obrazuje treść przemówienia, które z okazji wystawy rolniczej prowincjonalny urzędnik wygłasza w imieniu najwyższej władzy, podkreślając w nim ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi, jak wielkie zasługi na rzecz bogactwa, dobrobytu i bezpieczeństwa państwa poczynili pracujący w pocie czoła wśród trudu i znoju rolnicy czy rzemieślnicy. W scenie tej, jakby żywcem wyjętej z konwencji wyborczej z XXI wieku, współczesny Flaubertowi czytelnik momentalnie wyłapywał niewypowiedzianą głośno przez autora przestrogę wobec aktualnie panującego monarchy. Mianowicie jeżeli król zlekceważy lud i jego potrzeby, jego ucięta na gilotynie głowa, czyniąc tu i ówdzie krwawe ślady, może znowu potoczyć się po paryskim bruku... Takie cechy jak zaradność, przedsiębiorczość, pomysłowość, gospodarność czy innowacyjność przestały być tylko wyświechtanymi frazesami lub luksusem dostępnym dla nielicznych, stając się źródłem możliwości realnego bogacenia się i podnoszenia swojego statusu społecznego. Kiedy jednak nieco wnikliwiej i staranniej przyjrzeć się nowej rzeczywistości, na pozornej sielance bez trudu zauważy się bolesne pęknięcia uprzedzeń i podziałów z epoki słusznie minionej. Hasło "Wolność, Równość, Braterstwo" brzmi dumnie, ale jego realizacja w praktyce już dumą nie napawa. Konfrontacja starego z nowym nie mogła być błyskawicznym i bezbolesnym procesem, ale rozpisanym na wiele lat, a może i pokoleń przedsięwzięciem, którego ostatecznych wyników nikt nie może być całkowicie pewien. W realiach Yonnville zmagania stendhalowskiego "czerwonego" z "czarnym", rewolucyjnego postępu w duchu liberalizmu i księżowskiej sutanny zanurzonej w konserwatyzmie i tradycji, personifikują aptekarz Homais i ksiądz Bournisien. Pierwszy to zaczytany w naukowych publikacjach piewca tzw. "postępu", a w gruncie rzeczy pseudointeligent i spiritus movens wszelkich nieszczęść, jakie mają zwalić się na barki biednej Emmy. Drugi z kolei to niepozbawiony poczciwości i dobroduszności pasterz zbyt często grzeszących duszyczek, któremu od czasu do czasu zdarza się być gburem i zaglądać do kieliszka. W tym miejscu wypada jednak wrócić do postaci głównej bohaterki flaubertowskiego arcydzieła.
W chwili wkroczenia na scenę powieściowych wydarzeń Emma Rouault liczy sobie zaledwie siedemnaście lat. Choć obecnie pomaga ojcu Teodorowi prowadzić gospodarstwo na farmie w Bertaux, jej charakter, postrzeganie świata i spojrzenie na drugiego człowieka, w największym stopniu ukształtowały płonące przed kościelnym ołtarzem świece i opary kadzidlanego dymu z przyklasztornej pensji prowadzonej przez zakonnice. Surową dyscyplinę i moralność panującą w klasztornych murach rekompensowała sobie obfitą lekturą powieści historycznych spod pióra Waltera Scotta i ckliwych romansów o kiczowatej fabule, pełnych egzaltowanej treści o nieodmiennie szczęśliwym zakończeniu. Warto tutaj nadmienić, że w owym czasie powieść, szczególnie w swojej obyczajowej odmianie, uchodziła za podrzędny gatunek literacki, uprawiany w zdecydowanej większości przez kobiety i do kobiet adresowany, traktujący o mrocznej tajemnicy odludnego zamczyska o zatęchłych lochach, albo o perypetiach może nawet pięknych, ale ubogich panien na drodze do szczęśliwego zamążpójścia, z wiecznie mnożącymi się po temu przeszkodami. Mężczyźni winni byli czytać poezję i przede wszystkim dramat, a wzorować się na Hamlecie, Makbecie, Otellu, Królu Learze czy Ryszardzie III. Dopiero pisarstwo takich autorek, jak Jane Austen czy siostry Brontë wyniosło powieść obyczajową do statusu dzieła o wysokich walorach artystycznych i literackich.
Wesoła i pogodna, wiecznie uśmiechnięta i roześmiana, świadoma własnej urody, wrażenia jakie wywiera na mężczyznach oraz tego, jak z korzyścią dla siebie wyzyskiwać swoje walory, panna Rouault dojrzewa do przeznaczenia każdej ówcześnie żyjącej kobiety, to znaczy do małżeństwa i macierzyństwa. Choć odczuwa radość w kontakcie z naturą, przyrodą czy zwierzętami na farmie ojca, bycie panią domowego ogniska, stateczną żoną i podziwianą matką w równym stopniu budzi jej ekscytację. W jej wyobrażeniach idealnym kandydatem na wybranka serca byłby szlachetnie urodzony rycerz bez zmazy i skazy, w lśniącej zbroi na rączym rumaku, samym spojrzeniem potrafiący przyprawić jej płoche i niewinne dziewczęce serduszko, o płomień nigdy niegasnącej namiętności i rozkoszy. Dokładnie w tym momencie na horyzoncie zdarzeń i przed oczami Emmy pojawia się mężczyzna, który już niedługo powiedzie ją na ślubny kobierzec. Wezwany do złożenia złamanej nogi ojca Teodora Karol Bovary, to marnie wykształcony felczer, kilkukrotnie przystępujący do egzaminów końcowych, któremu wolno prowadzić własną ubogą praktykę jedynie w departamencie, w jakim uzyskał dyplom. Rączego rumaka zastępuje wychudzona chabeta, a lśniącą zbroję - zielony kaftan. Na domiar wszystkiego Karol jest żonaty z majętną, acz brzydką jak noc i dużo od siebie starszą wdową Dubuc. Apodyktyczna małżonka, obsesyjnie zazdrosna o męża, skonfliktowana wcześniej z rodzicami Karola, umiera powalona zatorem płucnym, kiedy na jaw wychodzą jej problemy finansowe. Być może aparycja imć Pana Bovary'ego pozostawia trochę do życzenia, a w kilku kluczowych aspektach rozmija się nieco z romantyczną fantazją rezolutnej wiejskiej panienki. Należy jednak pamiętać o tym, że w świecie, w którym za amoralną perwersję postrzega się odsłonięcie przez kobietę kostki u nogi, za to finansowe malwersacje na bardzo wysokie sumy uchodzą chytrym cwaniaczkom zupełnie bezkarnie - darowanemu przez los felczerowi w zęby po prostu się nie zagląda... Ale lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Po przewidzianym przez prawo okresie żałoby Emma Rouault i Karol Bovary wstępują w związek małżeński. W tym miejscu, jak w każdej przyzwoitej bajce o Kopciuszku, który usidlił swojego księcia, powinna wybrzmieć nieśmiertelna fraza: "i żyli długo i szczęśliwie". Problem polega na tym, że małżeńska sielanka nowożeńców błyskawicznie traci na aktualności.
W mojej opinii największym dramatem wszystkich głównych bohaterów powieści Flauberta jest kompletne niezrozumienie tego, czym w istocie jest szczera, głęboka i prawdziwa miłość, która wiąże dwoje ludzi na całe życie i jest w stanie pokonać wszystkie problemy i przeciwności losu. Zamiast postrzegać miłość jako nieustanny dar ze wszystkiego, co w nas samych najpiękniejsze i najszlachetniejsze, składany ukochanej osobie kosztem własnych potrzeb czy namiętności, Karol, Emma i jej dwaj kochankowie - Leon i Rudolf - definiują to uczucie jako nieustającą konsumpcję należnych wyłącznie sobie korzyści i przywilejów, bez oglądania się na potrzeby innych, często najbliższych sobie ludzi. Karol, choć na swój sposób oddany żonie, bardziej niż kochać pragnie ją posiadać, niczym drogocenny lub użyteczny przedmiot, wydatnie ułatwiający codzienne sprawunki. Suta kolacja, ciepły kominek, kieliszek koniaku i wygodne kapcie podane mu przez żonę aż nadto wystarczają, aby zaspokoić jego oczekiwania związane z małżeńskim szczęściem. Narodziny córki Berty, miast zbliżyć, jeszcze bardziej oddalają małżonków od siebie. A gdzie w tym wszystkim uczucie, zapytacie? Kiedy szarość i miałkość tzw. prozy życia, jego powtarzająca się każdego dnia rutyna, ubrana w sztywny gorset nieszczerych konwenansów, zaczyna dusić Emmę, ta postanawia uciec od swoich problemów. Najpierw przeprowadzając się z Tostes do Yonnville, a kiedy to nie pomaga, w świat romansu z innymi mężczyznami. Pierwszy z jej kochanków, młody dependent w kancelarii notarialnej Leon Dupuis, początkowo traktuje Emmę jako wyidealizowany obiekt nieomal mistycznej adoracji, niczym antyczny posąg mitologicznej greckiej bogini albo portret cnotliwej matrony, namalowany przez mistrza renesansowego malarstwa. Niewątpliwie pochlebia to Emmie, ale w żaden sposób nie jest w stanie zaspokoić jej uczuciowych potrzeb. Po kilku latach i rozczarowaniu pani Bovary Rudolfem, Emma i Leon w Hotelu Bulońskim w Rouen, bez najmniejszych moralnych oporów będą się zatracać w grzesznych oparach wyuzdania i cudzołóstwa. Tymczasem wspomniany Rudolf Boulanger, bogaty arystokrata, albo świeżo upieczony nowobogacki, to XIX-wieczny odpowiednik Christiana Greya, w nieomal biologiczny sposób niezdolny do głębokich poświęceń względem innych ludzi, który używa życiowych uciech, ile wlezie, korzystając z pokaźnego majątku. Kiedy związek z Emmą wymaga od niego męskiej decyzji, Rudolf zrywa znajomość w tchórzliwy sposób, za pomocą listu. Emblematyczne dla powieści Flauberta jest powiązanie górnolotnych pragnień uczuciowych z zaspokajaniem materialnych potrzeb przy udziale pieniędzy. Emma wiecznie potrzebuje gotówki, ażeby dogadzać sobie i swoim adoratorom, a jej kiesa nieomal zawsze świeci pustkami. Tymczasem tam, gdzie uczucia wyższe to w gruncie rzeczy zbędny i nikomu niepotrzebny balast, finanse są w jak najlepszym stanie.
W dziele Flauberta, prócz niemal kronikarskiego zapisu procesu degradacji Emmy z przykładnej małżonki w rozpustną cudzołożnicę, na pierwszy plan wysuwa się sposób prowadzenia narracji i używany przez pisarza język. W odróżnieniu od powieści Balzaka, gdzie wszechwiedzący narrator bezceremonialnie wykłada czytelnikowi kawę na ławę, Flaubert posługuje się metodą sugestii czy niedomówienia, chcąc zmusić wyobraźnię czytelnika do własnej analizy czy interpretacji czytanego tekstu. Jednocześnie zachowuje przy tym oszczędny w słowach, zwięzły i nieco lakoniczny język, w punkt trafiający we wszystkie intencje autora, jakie ten akurat chciał przekazać. Dynamiczna narracja, kolejnymi wydarzeniami stale popychana do przodu, przypomina zazębiające się tryby dobrze naoliwionego mechanizmu. Taki zabieg sprawia, że ciekawy treści czytelnik wartko przebrnie nawet przez mniej efektowne fragmenty. Kiedy trzeba, Flaubert potrafi być liryczny, umiejętnie budując nastrój i klimat opisywanych epizodów. Każda z głównych postaci posiada przypisany do siebie konkretny atrybut, taki jak ulubiony kolor sukni, fraka, surduta czy kamizelki, rodzaj wdziewanych butów czy hobby, któremu poświęca się z pasją w wolnym czasie. Te z pozoru drobne i nieistotne detale mówią o swoich posiadaczach bardziej treściwie, niż mnogie pokłady nieuporządkowanych i rozproszonych, często przydługich i nudnawych opisów i charakterystyk. W pozornie dokładnym opisie zawsze kryje się pewna fragmentaryczność i niedopowiedzenie, wywołujące złudne wrażenie wiernego oddania rzeczywistości, podczas gdy prawdziwego sensu w wielu przypadkach należy się tylko domyślać. To wszystko zapowiada już nadejście impresjonizmu, tak podziwianego w obrazach Moneta i Renoira czy w muzyce, jaką komponował Claude Debussy.
Jednak tym, co w moim mniemaniu wyniosło książkę Flauberta na literacki Panteon, jest przyjęcie przez autora zasady nieosądzania powołanych przez siebie do życia postaci, a obdarzenie tym przywilejem czytelników swojej powieści. Zapewne z tego powodu wielce oświecone paryskie elity, których mentalność niewiele odbiegała od mentalności prowincjonalnych normandzkich mieszczan, wytoczyły pisarzowi głośny proces o obrazę moralności, zakończony zresztą uniewinnieniem. Wyższe stołeczne sfery nie mogły bądź nie chciały zrozumieć, że cudzołóstwo jest co prawda grzechem, od czego autor się nie odżegnuje, ale ulegająca mu cudzołożnica w dalszym ciągu pozostaje człowiekiem. Na tyle wciąż jeszcze wartościowym, że - mimo skalania przez nieprawość - dalej zasługującym na przebaczenie i oczyszczenie.
Każdy człowiek w swoich zmaganiach z losem przynajmniej raz upadł pod ciężarem brzemienia, nieustannie nakładanego mu na ramiona przez kłopoty, problemy czy bolączki, a przede wszystkim innych ludzi. Stąd jest już tylko jeden mały krok do ucieczki w idealny świat, utkany ze szczęśliwych marzeń, istniejący w wyobraźni, która na przekór wszystkiemu nie chce zrezygnować z radosnego uśmiechu na ustach. Dlatego puentując flaubertowskie arcydzieło, ze wszech miar warte przeczytania, wypada mi powiedzieć, że kto choć raz nie był Emmą, niech pierwszy rzuci w nią kamieniem...
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.