Dodany: 30.04.2020 20:19|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Językowa podróż z PRL-u do III RP


Od chwili, gdy zobaczyłam zapowiedź tej książki, wiedziałam, że muszę ją mieć. Uwielbiam wszelkie leksykony, a wędrówką słów przez czas i przestrzeń pasjonuję się, odkąd zrozumiałam, że język nie jest czymś, co ludzkości spadło z nieba w raz na zawsze określonym kształcie, lecz tworem dynamicznym, podlegającym zmianom w sposób kapryśny i niejednowymiarowy. Powściągnąwszy czytelniczą żądzę, sprytnie odczekałam, aż jedna z księgarń będzie tę pozycję miała w promocji, po czym dawkowałam ją sobie po troszku i pewnie nie skończyłabym jej tak szybko, gdyby nie szczególne okoliczności w postaci szalejącego wirusa, na skutek których zostałam na pewien czas pozbawiona możliwości spacerów po terenach zielonych, a na jeszcze dłuższy – korzystania z biblioteki. W konsekwencji wydatnie wzrósł stopień użytkowania przeze mnie czytnika, a skoro go już niemal co dzień otwierałam, postanowiłam podokańczać wszystkie książki pozaczynane, w tym właśnie „Z polskiego na nasze”, wplatając tę lekturę pomiędzy wszystkie inne.

Cóż to była za przygoda, ta podróż z polszczyzną przez ponad pół wieku najnowszej historii Polski! Najciekawsze były dla mnie jej pierwsze etapy, bo dotyczyły okresu, który znałam tylko z literatury oraz z opowiadań rodziców, a ci nie wspominali o nim zbyt obszernie (co zresztą doskonale rozumiem – nie było łatwo chodzić do liceum ani studiować w takich warunkach, nawet komuś, kto ze względu na czysto proletariackie pochodzenie powinien był być faworytem władz. Ale nie był, bo się nie pozapisywał do ZMP ani do partii…). Trudno się dziwić, że lwia część haseł z lat 1945-56 wiąże się z dwiema kwestiami: szczególną naturą ówczesnej władzy, indoktrynowanej i kontrolowanej przez nasłanych z „bratniego” kraju politruków, a obsadzonej ludźmi, których zasoby intelektualne często pozostawały w znacznej dysproporcji do wagi sprawowanych funkcji – i reakcji zwykłych ludzi na metody i środki, jakich owa władza używała, by sobie społeczeństwo podporządkować. Propagandowy bełkot, zalecający „ukrócić zbiorowe słuchanie wrogiego radia poprzez presję opinii publicznej oraz częściowe represje”[1] i „upowszechniać piękną inicjatywę organizowania kółek studiowania życiorysu Towarzysza Stalina”[2], a także „organizować w kołach wiejskich kółka przyjaciół traktora”[3] i „pamiętać (…), że pryszczyca to ponure dziedzictwo sanacji”[4], momentami śmieszy do rozpuku, ale równocześnie przeraża, jeśli się wie, że za wyśmianie najgłupszego choćby obwieszczenia czy instrukcji, za zaprzeczenie stawianej przez wszechwiedzącego partyjniaka tezie można było trafić do więzienia, wylecieć ze szkoły czy ze studiów. A mimo to wyśmiewano, tak skutecznie, że całe pokolenie później nadal powtarzano dowcipy o rzekomych radzieckich uczonych („Gołodupow – wynalazł spodnie; Gawnowidze – okulary; Gromkopierdiełow – samolot odrzutowy”[5]; w wersji, którą ja słyszałam na przełomie lat 60 i 70, zmieniły się tylko końcówki dwóch nazwisk) i o „członku wysuniętym z ramienia na czoło”[6].

Z późniejszych lat, które już sama sobie przypominam, znalazłam także nader sporo sloganów i wyrażeń, jakich nigdy w życiu nie słyszałam, co zresztą nie dziwota – bo partyjnego żargonu najwięcej było w codziennych gazetach i dzienniku telewizyjnym, które mnie wówczas nie za bardzo interesowały, a język opozycji w miejsce mojej ówczesnej egzystencji jakoś nie docierał. Im bliżej do czasów dzisiejszych, tym większa zbieżność tego, co pamiętam i tego, co znajdowałam w leksykonie, ale i tu trafiały się zaskoczenia: nie słyszałam na przykład o wypisanym w stanie wojennym na krakowskim murze napisie „Junta juje”[7], przez który podczas czytania o mało nie zginęłam, ponieważ w chwili, gdy mój wzrok padł na owo hasło, właśnie pociągnęłam solidny łyk mineralnej, a każdy wie, czym się może skończyć wlanie do płuc ćwierć szklanki płynu na skutek niekontrolowanego śmiechu… Sporo później doszłam do wniosku, że w sumie nie było z czego się aż tak śmiać, bo zgodnie z wymową hiszpańską napis ten powinno się czytać „hunta huhe”, nieprawdaż?

Ostatecznie ponad sześćset stron haseł i cytatów okazało się lekturą nader wyborną, choć – jak mi się zdaje – każdy, kto pamięta nawet niewielki wycinek czasów nimi opisanych, na pewno odczuje brak jakiegoś pojęcia, z którym się zetknął osobiście. Mnie zabrakło na przykład „czynu społecznego”, czyli organizowanego w dni wolne od pracy/nauki (z wymaganą obowiązkową obecnością) i często bardziej pozorowanego, niż realnego działania całych grup pracowników/uczniów na rzecz… teoretycznie społeczeństwa, ale w rzeczywistości raczej innej grupy, która powinna była to wykonać w ramach swoich obowiązków zawodowych (bo przecież oczyszczanie trawników z suchych liści, do czego najczęściej młodzież szkolną zapędzano, należało do wcale licznych służb miejskich, a przy wykopkach ziemniaczanych czy buraczanych gromada licealistów była rolnikom większą zawadą, niż pomocą). Ale to zrozumiałe, jeśli zauważyliśmy we wstępie uwagę autora: „publikacja, którą Czytelnik ma przed sobą, to niecałe dziesięć procent materiału zebranego na fiszkach i w komputerze”[8].

Przy takim ogromie obrabianej materii trudno się też dziwić, że niektóre cytaty powtarzają się mniej lub bardziej dosłownie (np. „bij gołąbka pokoju. Na meczach sportowych z drużynami sowieckimi tłumy z reguły demonstrują przeciw protegowanym przez sędziów zawodnikom sowieckim”[9], „Bij gołąbka w dzióbek! okrzyki na meczu bokserskim Polska – ZSRR”[10]) i że można natrafić na taki, który w jakiś sposób mija się z prawdą, czego autorzy mogli nie być w stanie zweryfikować („Pod koniec lat 80. powstało słowo nietypowe, niejako pośrednie, bo z połączenia dwóch innych – »ohyzda«. Znaczyło tyle co »ohyda«, tylko dosadniej”[11] – napisał ktoś w „Gazecie Wyborczej” w roku 2003. Być może ten ktoś rzeczywiście usłyszał to słowo w latach 80, ale każdy, kto czytał „Długi deszczowy tydzień” Jerzego Broszkiewicza, po raz pierwszy wydany dwadzieścia lat wcześniej, pamięta, że sytuacja atmosferyczna, która uprzykrzyła pięciorgu młodym bohaterom wakacje, została tam określona wyrażeniem: „Siąpi ohyzda”[12]).

W żaden sposób nie umniejsza to jednak wagi podjętego przez autorów dzieła; chciałoby się, żeby takie upamiętnianie różnych zjawisk językowych (a przez nie także znajdujących w nich odzwierciedlenie zjawisk politycznych i społecznych) trwało „do końca świata i o jeden dzień dłużej”[13] (o, i tego także nie ma, a przecież zapamiętać warto!).

[1] Antoni Kroh, Barbara Magierowa, „Z polskiego na nasze, czyli prywatny leksykon współczesnej polszczyzny”, wyd. Iskry, 2019, s. 100.
[2] Tamże, s. 122.
[3] Tamże, s. 80.
[4] Tamże, s. 81.
[5] Tamże, s. 137.
[6] Tamże, s. 120.
[7] Tamże, s. 467
[8] Tamże, s. 19.
[9] Tamże, s. 102.
[10] Tamże, s. 138.
[11] Tamże, s. 538.
[12] Jerzy Broszkiewicz, „Długi deszczowy tydzień”, wyd. Nasza Księgarnia, 1966, z pamięci.
[13] Jerzy Owsiak, z pamięci.






(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 433
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: