Dodany: 08.04.2020 18:04|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Inspektor Battle i baron Lolopretjzyl, czyli quasi-bałkańska fantazja


Pisarz – bez względu na uprawiany gatunek literacki – powinien pisać o tym, na czym się dobrze zna; nie znaczy to oczywiście, że nie wolno tworzyć fikcji, lecz, że jeśli chce się kreować fikcyjne postacie, warto je oprzeć na jakichś żywych wzorcach (i nieważne, czy każda wzorowana będzie na jednej konkretnej osobie, czy otrzyma po jednej cesze, zapożyczonej od dziesięciorga różnych ludzi, byle całość tworzyła obraz prawdopodobny, na widok którego czytelnik powie sobie w duchu coś w rodzaju: „o, ta Iksińska to całkiem jak ciocia Ziuta, a ten jej mąż to znów wypisz-wymaluj mój szef z poprzedniej roboty”), a jeśli się chce tworzyć fikcyjne środowiska czy całe światy, trzeba się zdecydować: albo się stoi obiema nogami na ziemi i umieszcza akcję w realiach jak najbardziej zbliżonych do naprawdę istniejących (gdzie powinno się zgadzać wszystko za wyjątkiem ewentualnie nazw własnych), albo się robi pełen odlot i wymyśla się cokolwiek (ale wtedy trzeba być świadomym, że tworzy się fantastykę, w którym to gatunku nikomu nie przeszkadzają jak najdziwniejsze personalia bohaterów czy też zastąpienie rowerów latającymi miotłami). Próba pomieszania tych dwu strategii rzadko daje dobre rezultaty, choć oczywiście jest możliwa, czego dowodem liczne tytuły z gatunku urban fantasy, w których na przykład po na wskroś współczesnej, odmalowanej z niemal geograficzną dokładnością Moskwie krążą wampiry, albo w realnym Londynie mieszczą się sprytnie zakamuflowane portale wejściowe do świata czarodziejów – ale to w dalszym ciągu fantasy, nie kryminał.

Ten ostatni ma się najlepiej, gdy wszystko w nim jest realne aż do bólu; musiała to dobrze wiedzieć jedna z najwybitniejszych twórczyń tego gatunku… ale i tak czasem eksperymentowała z konwencjami. Zwłaszcza w pierwszych latach kariery literackiej, kiedy powstawały powieści takie, jak „Tajemniczy przeciwnik”. „Mężczyzna w brązowym garniturze” i właśnie „Tajemnica rezydencji Chimneys”, jakoś ogromnie ją ciągnęło w stronę powieści szpiegowskiej/ awanturniczej z intrygami politycznymi w tle. Może dlatego, że w latach ’20 XX wieku, świeżo po pierwszej wojnie światowej, ta tematyka była modna? W każdym razie, pisząc trzecią ze wspomnianych powieści (a piątą z kolei w całym jej dorobku), pofolgowała sobie na całego z wprowadzeniem elementów niekryminalnych i z wymyślaniem tego, na czym się za bardzo nie znała.

By streścić rzecz w miarę krótko: w Afryce Południowej spotykają się dwaj dawni koledzy, z których jeden wykonuje nielubiane zajęcie przewodnika wycieczek i rad by się jak najprędzej gdzieś indziej zatrudnić, drugi zaś właśnie szuka kogoś, kto w jego imieniu załatwi w Anglii pewną sprawę za przyzwoitą gratyfikację. Anthony chętnie podejmuje się zlecenia, choć opowiedziana przez Jimmy’ego historia zdaje mu się na wskroś dziwaczna: nie dość, że szanowny kolega notorycznie ratował życie jakimś obcym ludziom, to jeszcze każdy z nich powierzył mu cenny dokument – jeden własne wspomnienia, doprowadzenie do opublikowania których poruczył mu później w testamencie, drugi zaś paczkę listów kobiety, o której nie wiadomo nic prócz imienia, nazwiska i tego, że raz wysłała korespondencję z tytułowej rezydencji Chimneys. Jest to miejsce znane Brytyjczykom z przyjęć dyplomatycznych, organizowanych przez poprzedniego właściciela, sekretarza stanu MSZ, a teraz kontynuowanych przez jego brata, dziewiątego markiza Caterham. Anthony’ego zdecydowanie bardziej pasjonuje kwestia listów, ale skoro obiecał, musi zacząć od wydawcy, któremu ma przekazać pamiętniki, a dopiero potem wybrać się na poszukiwanie damy. Już w hotelu zaczynają go nagabywać rozmaici dziwni osobnicy, rodacy owego autora wspomnień, i gdybyż tylko nagabywali… ale jeden z nich mierzy weń z pistoletu, a nocą do pokoju włamuje się kelner z nożem. To dopiero początek serii niesamowitych wydarzeń, bo oto pewna sympatyczna młoda wdowa odkryje, że prawie całą jej służbę wywabił z domu fałszywy telegram, a w salonie spoczywają zwłoki człowieka, który dopiero co zaczął ją szantażować; w Chimneys zaś zginie obcokrajowiec, desygnowany na tron pewnego bałkańskiego państewka…

No właśnie, to państewko… Powstało ono najwyraźniej ze zlepka krążących po Wielkiej Brytanii obiegowych pojęć o Bałkanach i generalnie o krajach słowiańskich; trudno wyrokować, jaki ułamek tej wiedzy-nie-wiedzy mógł był dotrzeć do młodej kandydatki na Królową Kryminału, ale chyba nie był on pokaźny i z pewnością nie obejmował kwestii onomastyki (fakt, że nie miała do dyspozycji Wikipedii ani innych tego rodzaju narzędzi, by móc sobie w każdej chwili sprawdzić, czy dana nazwa/nazwisko brzmi prawdopodobnie dla danego regionu – ale w takim razie po co było ryzykować?). Samo państewko nosi nazwę Herzoslovakia, po której należałoby się domyślać lokalizacji na terenie byłego zaboru austriackiego (przynajmniej mnie się ta nazwa nieodzownie kojarzy z niemieckim tytułem książęcym – „herzog” – i oczywiście ze Słowacją). Obalana i restaurowana monarchia najmocniej przywodzi na myśl niesłowiańską Grecję, a cokolwiek gwałtowna natura krajowców i niekoniecznie wytworne obyczaje –może Bułgarię albo Macedonię, może Rumunię, z której najpewniej „pożyczona” została stolica, nosząca nazwę Ekarest (= Bukarest?). A nazwiska? Królewska dynastia zwie się Obolovitch (serbski Obolović, bułgarski Obołowicz?), ale jej członkowie noszą angielskie imiona Nicholas i Michael; lokaj księcia to Boris Anchoukoff (Anczukow – znów pobrzmiewa bułgarsko), zaś koniuszy Andrassy jest na sto procent Węgrem. Większy problem jest z autorem owych wspomnień, które mają takie znaczenie dla przyszłości dynastii, bo nazwisko Stylptitch, nie dość, że prawie niewymawialne, poza końcówką nie ma nic wspólnego z żadnym językiem słowiańskim, ale ukoronowaniem inwencji autorki w tym zakresie jest baron… Lolopretjzyl. Naprawdę. Nie jest to jedyny przejaw pomysłowości autorki na polu nazwisk, bo jest jeszcze przedstawiciel konsorcjum przemysłowego, pan Isaacstein (czy ktokolwiek nie zgadnie, jakiego pochodzenia?), zagadkowy Amerykanin Fish (=ryba), inspektor Battle (=bitwa/walka, jak kto woli) i asystent pewnego polityka Bill Eversleigh (ever = zawsze, sleigh = sanie, a co ma przed oczami Brytyjczyk, widząc takie połączenie, nie podejmuję się zgadywać. Jak to dobrze, że nazwisk postaci nie trzeba tłumaczyć!). I niejedyny w ogóle, bo fabuła też świadczy o wyobraźni puszczonej w ruch na całego. Czego tu nie ma! Interesy dynastyczne, międzynarodowa polityka gospodarcza, szantaż, fałszerstwo, złodziejski gang, szyfr, tajne przejście, dwa morderstwa, a od pozorowanych lub skradzionych tożsamości aż się roi.

Ale czy się to wszystko tak zwanej kupy trzyma… to inna sprawa. Już dawno mi się nie zdarzyło, żebym podczas lektury czegoś napisanego przez późniejszą Damę Orderu Imperium Brytyjskiego zatęskniła do chwili, kiedy to się wreszcie skończy.
Trochę ratuje tę powieść jedynie to, co podbija wartość innych, tych prawdziwie kryminalnych, czyli parę zabawnych dialogów i scenek rodzajowych, zwłaszcza na początku, podczas prowadzonej przez Anthony’ego wycieczki. No i sam inspektor (awans na nadinspektora czeka go później) Battle, z pozoru nijaki i nieciekawy, lecz nadzwyczaj przenikliwy i logicznie wnioskujący.
Ale tylko trochę...


(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 568
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: