Dodany: 26.03.2020 22:08|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Książka: Prochy Angeli
McCourt Frank

1 osoba poleca ten tekst.

Frankie, wracaj do Ameryki!


Autobiograficzną trylogię McCourta zaczęłam czytać od końca: najpierw wpadł mi w ręce świeżo wydany „Nauczyciel”, a dopiero potem dowiedziałam się, że poprzedzają go „Prochy Angeli” i „I rzeczywiście”. Postanowiłam je natychmiast zakupić, jednak były wówczas zupełnie nieosiągalne, nie licząc jednego miejsca, gdzie miały dość absurdalne ceny. Z czasem jedną znalazłam w jakimś antykwariacie – nowiuśką, chyba nieczytaną – drugą dostałam w prezencie; minęło od tego czasu parę lat, i dopiero gdy przeczytałam jedną po drugiej dwie książki z wątkiem traumatycznego dzieciństwa w rodzinie z problemem alkoholowym, przypomniało mi się, że mam pod ręką i trzecią.

Niczego nie ujmując dwóm poprzednim lekturom, skłamałabym, gdybym nie powiedziała, że ta zrobiła na mnie największe wrażenie. Być może dlatego, że tu mam do czynienia z opracowaną literacko żywą prawdą, podczas gdy tam – z bohaterami pewnie inspirowanymi rzeczywistością, ale jednak fikcyjnymi. A ta prawda jest… cóż, zabrzmi to trywialnie… naga, brutalna i niewygodna. Brutalna i niewygodna do tego stopnia, że wspomnienia spisane przez dobiegającego siedemdziesiątki McCourta, trafiwszy do jego rodzinnego kraju, wzbudziły wielkie oburzenie, bo jak można, nieprawdaż, kalać własne gniazdo? No, pewnie. Patriotyzm w najlepszym wydaniu. Nie wolno pisać o tym, co w ojczyźnie felerne, naganne i krzywdzące, wolno tylko o tym, że dumna i honorowa, i warto za nią umierać…

Ale kilkuletni Frank i jego o rok młodszy brat Malachy, imiennik ojca, w żaden sposób nie potrafią się połapać, dlaczego mieliby umierać za Irlandię, której na oczy nie widzieli, bo przecież urodzili się w Ameryce, i dlaczego w domu mowa o tym tylko wtedy, gdy tatko wieczorem wraca z knajpy pod dobrą datą. Bardziej przemawia im do wyobraźni przyziemne twierdzenie matki: „ważne jest jedzenie na stole, a nie cierpienia Irlandii”[1]. Angela dobrze wie, co to znaczy brak jedzenia na stole… i nieodpowiedzialny ojciec-pijak, i matka, która mówi dziecku „Jesteś do niczego”[2]… wie, a mimo to kopiuje wzorzec z rodzinnego domu, ba, nawet go wzbogaca, w pięć lat po ślubie mając już pięcioro niezadbanych, niedożywionych dzieci i rzadko kiedy do jedzenia coś lepszego niż „herbatę i chleb z marmoladą albo tłuczone kartofle z masłem i solą”[3]. Kiedy umiera najmłodsza, kilkumiesięczna Margaret, McCourtowie wracają (właściwie należałoby powiedzieć „zostają odesłani”, bo ani to ich inicjatywa, tylko amerykańskich krewniaczek Angeli – ani ich pieniądze, tylko babki) do mitycznej Irlandii; a tam, no, cóż, nikt na nich nie czeka z otwartymi rękami. Rodzina Malachy’ego seniora stawia sprawę jasno: może ich przenocować, poczęstować kolacją i śniadaniem, a potem „pożyczyć na autobus”[4] i tyle. Przedstawiciel IRA nie widzi powodu, żeby pomagać komuś, kogo nie ma odnotowanego w księgach jako bojownika, nawet jeśli ten ktoś zaklina się, że ongiś „wyznaczono cenę za jego głowę”[5]. Matka Angeli, a jeszcze bardziej jej rodzeństwo, też nie cieszą się z tak nagłego pomnożenia rodziny, ale przynajmniej pomagają znaleźć pokój do wynajęcia.

I zaczyna się to samo, co w Stanach, tylko gorzej: kolejne dzieci umierają, kolejne dzieci przychodzą na świat, Malachy przepija większość zarobków, które zresztą są nader skromne, bo w żadnej pracy nie udaje mu się dłużej utrzymać, Angela żebrze o odzież i buty dla dzieci w organizacjach dobroczynnych. Brud, smród, głód i choroby, tak można by podsumować codzienność McCourtów w ciągu kilkunastu kolejnych lat. A do tego opresyjna szkoła i czuwający nad wszystkim Kościół, którego najwierniejsi wyznawcy sądzą, iż praca dla „bandy wolnomularzy i protestantów (…) to już grzech śmiertelny”[6], większy, niż przepijanie pieniędzy na utrzymanie rodziny, a ważniejsze od tego, czy dziecko ma co jeść i w co się ubrać, jest to, czy pochodzi z prawego łoża; tylko jeden nauczyciel uważa, „że to hańba, by tacy chłopcy jak McCourt (…) musieli piłować drewno lub kopać rowy”[7], zamiast się dalej uczyć, tylko jeden duchowny, zamiast łajać, straszyć piekłem i dopytywać, czy robił „brzydkie rzeczy (…) ze sobą, z kimś innym czy z jakimś zwierzęciem”[8], oczyszcza Frankiego z poczucia winy, udzielając mu iście franciszkańskiej wskazówki: „kiedy kocha się Boga w sobie, można kochać wszystkie boże stworzenia”[9]. Ci dwaj ludzie to początek drogi, która poprowadzi chłopca ze slumsów Limerick za nauczycielską katedrę…

Jakże barwna i żywa jest ta relacja, jak fantastycznie autor potrafił przywołać myśli i uczucia tego chłopca, którym był pół wieku wcześniej, z jaką szczerością (ocierającą się o ekshibicjonizm, ale bez przekroczenia granic dobrego smaku) przyznał się w jego imieniu do paru rzeczy, które przeciętny człowiek raczej by przed opinią publiczną zataił! Jak kapitalnie nakreślił tło etniczno-kulturowe, te wszystkie narodowościowo-regionalno-religijne animozje: Irlandczycy z północy kontra Irlandczycy z południa, protestanci kontra katolicy, a wszyscy Irlandczycy razem kontra Anglicy! I niejednego chyba czytelnika skłonił do refleksji nad faktem, że o to, co nam przychodzi bez trudu, co nam się zdaje wręcz należnym dobrem, niektórzy ludzie muszą walczyć przez pół życia…

[1] Frank McCourt, „Prochy Angeli”, przeł. Hanna Pawlikowska-Gannon, wyd. Albatros, 2007, s. 24.
[2] Tamże, s. 14.
[3] Tamże, s. 26.
[4] Tamże, s. 59.
[5] Tamże, s. 10.
[6] Tamże, s. 430.
[7] Tamże, s. 369.
[8] Tamże, s. 367.
[9] Tamże, s. 438.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 499
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: