Jak można zarobić osiemdziesiąt batów, czyli widok na Iran z perspektywy zakazanej kanapy
recenzent: Dorota Tukaj
Jeszcze jakiś czas temu taki tytuł byłby w stanie wprawić czytelnika w lekki popłoch, bo niby poszczególne słowa ów czytelnik zna, ale nie rozumie, o co chodzi: wiadomo, skakać po morskich falach za pomocą specjalnej deski pewnie się da i w Iranie, ale co do tego ma kanapa (couch)? Ale ponieważ w międzyczasie weszło w powszechne użycie pojęcie surfowania także w znaczeniu przeglądania stron internetowych, a i polski czytelnik stał się bardziej obyty ze światowymi modami, więc wszystko stało się jasne: couchsurfing to metoda ułatwiania sobie turystyki za pomocą wyszukiwanych w internecie kanap (albo łóżek polowych, albo materacy, jednym słowem, wszystkiego, na czym można noc czy dwie przespać) w gościnnych domach. A gdy się wróci do własnego, przyjmuje się u siebie innego „kanapowego surfera”.
Tak właśnie podróżuje po świecie niemiecki dziennikarz Stephan Orth, który w swojej dziesięcioletniej karierze couchsurfera zdążył poznać „około osiemdziesięciu gości i stu dwudziestu gospodarzy”[1] z różnych krajów. Drogę do Iranu miał już nieco przetartą, bo rok wcześniej, odwiedzając ten kraj na tej samej zasadzie, zawarł parę znajomości, które mogły mu się teraz przydać. Ale i tak mógł się spodziewać wielu niespodzianek. Choćby dlatego, że Iran to kraj, w którym obywatel goszczący cudzoziemca nieoficjalnie naraża się na spore nieprzyjemności, podobnie jak i ów turysta, który jednak oficjalnego pozwolenia raczej nie próbuje załatwić, bo może się to skończyć odmową wizy… Chętnych na przyjęcie przybysza znalazło się jednak niemało; można się zawczasu domyślić, że byli to ludzie raczej młodzi (jeśli nie wiekiem, to na pewno duchem), odważni i otwarci, niezbyt ortodoksyjnie religijni, a na pewno niechętni państwu wyznaniowemu. Toteż udało się Orthowi dotknąć obszarów, o których oficjalny turysta się nie dowie. Na przykład poznać grupę ludzi o nietypowych zainteresowaniach seksualnych; „w Iranie nie ma chyba czegoś bardziej zakazanego”[2], niż tendencje sado-maso… może tylko otwarte kontestowanie zakazów i angażowanie się w opozycję polityczną, więc póki irańskie dominy pokazują się na ulicy w chustach, a ich niewolnicy pozwalają się wiązać i biczować tylko w domowym zaciszu, władze „dają spokój”[3]. Albo dowiedzieć się, jak się robi prawdziwe piwo z bezalkoholowego piwa słodowego – za co grozi „osiemdziesiąt batów”[4] – lub jeszcze gorzej, wódkę z aptecznego spirytusu, który „po zmieszaniu z sokiem pomarańczowym smakował jak rozpuszczone w benzynie cukierki nimm 2”[5]. Albo wziąć udział w przyjęciu weselnym, na którym kobiety noszą „odważne krótkie spódniczki i obcasy o długości na pewno przekraczającej dziesięć centymetrów”[6]. Albo przez dziurę w blaszanym płocie zobaczyć „jedyną w Iranie plażę, na której mężczyźni i kobiety mogą razem wchodzić do wody, a kobiety mogą nie zasłaniać ciała”[7], ale wejść na nią mogą tylko ci, którzy są rosyjskimi pracownikami elektrowni jądrowej. A także, już nie nielegalnie: zobaczyć jedyną powieść w języku angielskim, jaką dysponuje biblioteka w Abbasabadzie, skosztować zupy z owczego łba i podrobów oraz dżemu z marchewki, przejechać się autobusem będącym narzędziem przemytu benzyny… i to jeszcze, rzecz jasna, nie wszystko, bo cały zapis dwumiesięcznego pobytu autora w Iranie zajmuje prawie 300 stron dość drobną czcionką.
Momentami opowieść robi się troszkę nużąca – na przykład, gdy Orth zbyt szeroko opisuje krótki epizod z udawaniem męża swojej koleżanki, która przybywa do kraju przodków ze strony ojca jako turystka, a nie chce być narażona na zaczepki mężczyzn, albo gdy nękają go smsami tajemnicze piękności, które dostały jego numer od kogoś znajomego – ale i te detale rzucają jakieś światło na obyczajowość mieszkańców Iranu.
Czy można po lekturze nabrać ochoty na „couchsurfowanie” w irańskich domach? Pewnie tak, jeśli ktoś jest przygotowany na liczne niespodzianki, nie traci głowy w obliczu nieoczekiwanych zdarzeń i nie przywiązuje nadmiernej wagi do warunków, w jakich przyjdzie mu bytować. Ci ostrożniejsi, bardziej bojaźliwi, nieznoszący upałów albo nielubiący dalekich wypraw mogą potraktować tego rodzaju reportaż jako wgląd w rzeczywistość, której sami nigdy nie doświadczą; wgląd tym cenniejszy, że pięknie dopracowany redakcyjnie, ze staranną korektą tekstu i sporą liczbą bardzo przydatnych przypisów sporządzonych przez tłumacza.
[1] Stephan Orth, „Couchsurfing w Iranie: (Nie)codzienne życie Persów”, przeł. Kamil Markiewicz, wyd. WUJ, 2017, s. 36.
[2] Tamże, s. 29.
[3] Tamże, s. 44.
[4] Tamże, s. 104.
[5] Tamże, s. 76.
[6] Tamże, s. 259.
[7] Tamże, s. 147.
Tytuł: Couchsurfing w Iranie: (Nie)codzienne życie Persów
Autor: Stephan Orth
Tłumaczenie: Kamil Markiewicz
Wydawnictwo: WUJ 2017
Liczba stron: 288
Ocena: 4/6
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.