Dodany: 31.01.2020 20:52|Autor: dot59
Ten drugi, smutny Londyn
Ludność napływowa w Londynie - emigracja nie tylko polska, także rumuńska, rosyjska, nigeryjska, pakistańska, chińska, filipińska, somalijska etc. etc. - liczy już ponad połowę jego mieszkańców. Jak wygląda, przedstawiana przez potomka emigrantów w którymś pokoleniu, urodzonego w Wielkiej Brytanii i czującego się stuprocentowym Brytyjczykiem, ale z punktu widzenia samych „nowych londyńczyków”, między których reporter stara się wejść jak najgłębiej, próbując zakosztować niektórych aspektów emigranckiego życia: wynająć pokój (a raczej łóżko w pokoju), znaleźć pracę, poradzić się doświadczonego wygi w tej czy owej sprawie?
Strasznie przygnębiająco – i nawet nie dlatego, że Londyn, jaki znamy z literatury, czy to z Dickensa i Doyle’a, czy z Christie, Galsworthy’ego i Woolf, czy z Archera, Lodge’a i Bonda (Michaela Bonda, oczywiście), coraz bardziej nieubłaganie odchodzi w przeszłość, tracąc swój niepowtarzalny londyński klimat na rzecz dziesiątków pseudośrodkowoeuropejskich, pseudoazjatyckich, pseudoafrykańskich klimacików, ograniczających swój zasięg do jednej lub kilku ulic, w najlepszym razie do całej dzielnicy. Nie ucieknie się od wielonarodowości i wielokulturowości. Nie w takim miejscu, do którego da się dotrzeć z dowolnego zakątka świata. Może być trochę żal tej dawnej hermetyczności i swoistości każdej z wielkich metropolii, dzięki której, wyszedłszy z hotelu na ulicę, od razu się czuło, czy się jest w Londynie, czy w Paryżu, Rzymie, Nowym Jorku. Dzisiaj w każdym z nich zobaczymy przegląd etnicznych strojów, napotkamy każdą możliwą konfigurację odcienia cery, koloru włosów i rysów twarzy, znajdziemy sushi-bar, polskie delikatesy, stragan z hinduskimi kadzidełkami, sklepik z burkami i hidżabami, litewską księgarnię. Coś za coś: globalizacja ma swoje plusy i minusy.
Nie to więc jest przygnębiające, lecz fakt, że całe rzesze emigrantów, tworzących ten nowy, wielorasowy, wielojęzyczny Londyn, żyją tutaj poniżej poziomu, na jaki pragnęli się wydźwignąć, a często i poniżej tego, na jakim funkcjonowali w swoim kraju. Ubogi rumuński wieśniak czy nigeryjska handlarka „mydłem i powidłem” żyli z dnia na dzień, bez wygód, czasem niemal bez dostępu do cywilizacji, ale wciąż mieli coś, co było tylko ich: skrawek ziemi, dach nad głową, wreszcie, last but not least, mogiły przodków. Tu, ściągnięci przez przedsiębiorczych naganiaczy, którym są winni bajońskie, jak na ich możliwości, sumy, albo tylko spłukani z oszczędności przez wydatki na podróż, w najlepszym razie mają wynajmowaną klitkę w jakiejś zapyziałej kamienicy i pracę na etacie czy drobny własny biznes, pozwalający tylko na to, żeby nie głodować i się nie zadłużyć; w gorszym – łóżko w wieloosobowym pokoju i dorywcze zatrudnienie na czarno lub „na tak zwaną umowę zero godzin”[1], w najgorszym – śmierdzący materac albo stertę potarganych kartonów gdzieś w przejściu podziemnym i żadnej pracy, co najwyżej róg ulicy, gdzie teoretycznie mogą się spodziewać użebrania paru funtów tygodniowo; na jedzenie jakoś starczy, ale z czego oddadzą długi?...
Ale nawet z historii tych, którzy nie są biedni, bije smutek; cóż z tego, że rodzice arabskich dziewcząt, uczęszczających do szkoły na Plaistow Road, mają pieniądze, skoro ich córki, ledwie wejdą w wiek dojrzewania, zdają sobie sprawę, że pobyt tutaj i tak nic nie zmieni: nie będzie im wolno prowadzić takiego życia, jakie czeka ich angielskie koleżanki, ani się dalej uczyć, ani pracować, ani wybrać partnera wedle własnej woli? Cóż z tego, że Moses, narkotykowy baron, chełpi się swoją niemoralnością, skoro z jego monologu przebija strach, by nie podzielić losu innych czarnoskórych londyńczyków, by nie być „jakimś żałosnym ciulem, który zrobi maturę i dołączy do innych smętnych czarnuchów, którzy jeżdżą na wózkach widłowych w Tesco, a po sześciu miesiącach wyleci z pracy, bo zastąpi go maszyna”[2]?
Tak, oczywiście, jest to obraz ukazujący tylko jedną stronę medalu, bo przecież Londyn (tak samo jak Paryż, Rzym, Nowy Jork) przygarnął też hinduskich lekarzy, czeskich architektów, polskich ekonomistów, jamajskich artystów, których niebrytyjskość można rozpoznać jedynie po obcobrzmiących nazwiskach, czasem po odcieniu skóry i włosów. Ale oni nie zmienili oblicza miasta, wtopili się w nie, dostosowując się do tych, którzy mieszkali tu od wieków. A nowi Londyńczycy tworzą nowy Londyn, smutny, pełen zniechęcenia i żalu do świata…
Bałam się trochę, że – jak wielu brytyjskich dziennikarzy-reportażystów – i autor tej opowieści zapragnie popisać się luzackim i niewybrednym humorem, ale nie: obserwuje i opisuje otaczającą go rzeczywistość bardzo przenikliwie i bardzo serio, czasem z odrobiną ironii, ale raczej gorzkiej, niż dowcipnej. I świetnym stylem, tak barwnym, że czytając, miałam poczucie, że idę za nim ulicami, których nie znam nawet z filmów, ale je widzę, widzę sklepiki i mieszkania, do których wchodzi, widzę „kłócących się sprzedawców kebabów i drobnych kombinatorów, handlujących podróbkami żywicznych perfum z Kataru, którzy kręcą się po targowisku w puchowych kurtkach i kefijach (…), polskich budowlańców, którzy sterczą zawsze koło obskurnych delikatesów Bartek (…), grupki Somalijek spowitych od stóp do głów w zwiewne czarne tkaniny niczym mumie”[3].
Doskonałą, pełną wrażeń i pouczającą, choć smutną podróż mi zapewnił.
[1] Ben Judah, „Nowi londyńczycy”, przeł. Barbara Gutowska-Nowak, wyd. WUJ, 2018, s. 344.
[2] Tamże, s. 111.
[3] Tamże, s. 103.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.