Dodany: 09.01.2020 10:18|Autor: UzytkownikUsuniety04​282023155215Opiekun BiblioNETki

Bez magii, ale kunsztownie


recenzent: Dorota Tukaj

Tak jak znajomość z twórczością Johna R. R. Tolkiena praktycznie wszyscy zaczynają od „Hobbita” lub „Władcy Pierścieni”, tak Ursula K. Le Guin zwykle zaczyna istnieć w naszej czytelniczej świadomości poprzez lekturę kultowego dla wielbicieli fantasy „Czarnoksiężnika z Archipelagu”, czasem „Lewej ręki ciemności” lub którejś innej części cyklu „Ekumena”. Taki początkowy zachwyt lub przynajmniej głębokie uznanie prowadzi u wielu osób do chęci przeczytania wszystkiego, co dany autor napisał. A jeśli jego najważniejsze dzieła dobrze się sprzedają, wydawcy chętnie wychodzą czytelnikom naprzeciw, odgrzebując nawet wydane w małych nakładach debiutanckie powieści i publikowane w prasie drobne formy, zaś po śmierci często – jak w przypadku Tolkiena – także inedita, których sam autor nie chciał światu prezentować, zanim ich nie dokończy czy nie doszlifuje. Polscy czytelnicy mają od kilku lat możność kompletowania pięknej serii wydawniczej, obejmującej wszystkie dzieła amerykańskiej królowej fantastyki – nie tylko kanoniczne „Ziemiomorze” i „Sześć światów Hain”, nie tylko mnóstwo opowiadań z akcją osadzoną w tych samych światach, ale i utwory, które fantastyką nie są. Na przykład wiersze („Dotąd dobrze”), eseje/felietony („Nie ma czasu”), albo najnowszą pozycję w tej serii, zbiór tekstów, których wspólnym mianownikiem jest pewien fikcyjny – lecz w żadnej mierze niefantastyczny – kraj.

Kraj ten wymyśliła autorka za młodu i na długo przedtem, zanim zyskała sobie literacką sławę, zaczęła pisać powieść z akcją w nim osadzoną, którą później na przestrzeni ponad dwudziestu lat uzupełniała, przerabiała, obudowywała w nowe, krótsze historie, a nawet próbowała stworzyć jego język i napisać w nim kilka piosenek. Nazwała go Orsinią (dość znamienna to nazwa, jeśli wiemy, że po włosku „orso” to niedźwiedź, w języku łacińskim zwący się „ursus”, zaś rodzaj żeński od tegoż to „ursa”, której zdrobnienie – „ursula” – stało się imieniem, popularnym głównie w niektórych krajach Europy, ale jak widać, nie tylko), geograficznie umieściła „niezbyt daleko od Czechosłowacji albo Polski”[], upodobniła pod względem obyczajowym i kulturowym trochę do Włoch, trochę do innych krajów leżących w strefie wpływów austriackich, i od Austrii uczyniła politycznie zależnym. Przynajmniej w okresie, gdy rozgrywa się akcja najobszerniejszego z pomieszczonych w tomie utworów, powieści „Malafrena”.

Val Malafrena to region Orsinii, położony nad jeziorem o tej samej nazwie, gdzie ma swoją posiadłość ziemiański ród Sorde. Najmłodsza jego generacja liczy sobie zaledwie dwie osoby; Laura przebywa w domu z rodzicami, zaś Itale, który ma w przyszłości przejąć majątek, kształci się na pobliskim uniwersytecie. I, jak to wielu młodych mężczyzn w tych niespokojnych latach poprzedzających Wiosnę Ludów, marzy, że „będzie pracował z innymi dla wolności”[2]. Ojciec jest przeciwny jego wyjazdowi do stolicy, lecz on zdecydowany jest postawić wszystko na jedną kartę; opuszcza dom, żegna się z młodziutką sąsiadką Pierą Valtorskar, z którą dopiero co połączyło go pierwsze młodzieńcze zauroczenie, i wyrusza do Krasnoy, by tam – bez pieniędzy i właściwie bez żadnego skonkretyzowanego pomysłu – jakoś „się przysłużyć patriotycznej sprawie”[3]. Zawiera nowe znajomości – między innymi z rodziną miejscowych bogaczy, Paludeskarów, i z nieprawomyślnym poetą, którego tomik wierszy podarował na odjezdnym zadurzonej dziewczynie – ima się nowych zajęć i, co było w zasadzie do przewidzenia, przekonuje się, że kierując się młodzieńczymi ideałami, nie zawsze wylatuje się nad poziomy… A w Val Malafrena i okolicach życie niespiesznie toczy się dalej. Aż do finału, tak samo niespiesznego i trochę niedookreślonego, jak wszystko, co się w powieści dzieje.

W tym samym klimacie utrzymanych jest trzynaście opowiadań – jedenaście pochodzących z wydanego w latach 70 tomu „Opowieści orsiniańskie” i dwa dodatkowe – przedstawiających epizody z życia mieszkańców różnych zakątków Orsinii, ale już nie Val Malafrena, na przestrzeni od średniowiecza aż po czasy współczesne autorce. Tylko dwa z nich – „Bracia i siostry” i „Otworzyć powietrze” – mają tych samych bohaterów, Stefana Fabbre i jego najpierw dziewczynę, potem żonę Brunę; tak się składa, że są to też (przynajmniej w moim odczuciu) opowiadania najlepsze, najmocniejsze, wciągające bardziej, niż „Malafrena”, może dlatego, że ta ostatnia jest wyraźnie stylizowana na prozę z okresu przełomu wieków, z charakterystycznymi dla niej egzystencjalnymi i ideologicznymi dyskusjami, w opowiadaniach natomiast Le Guin pozwoliła sobie na większą swobodę stylistyczną i bardziej postawiła na żywość obrazów, niż na podbudowywanie ich teoriami. Zwłaszcza w „Otworzyć powietrze”, które zaczyna się jak jedna z opowieści z „Ziemiomorza”:
„To jest baśń. Ludzie stoją w prószącym śniegu. Coś błyszczy, drży, wydaje srebrzysty dźwięk. Śpiewają głosy. Ludzie śmieją się i oddychają, ściskają się za ręce, obejmują. (…).
To jest kamień. Kamień brukowy z placu, który opada pochyło przed starą czerwonawą, niemal pozbawioną okien fortecą zwaną pałacem Roukh. Plac został wybrukowany niemal trzysta lat temu, więc ten kamień deptało mnóstwo nóg, stopy bose i obute, buciki dzieci, żelazne końskie podkowy, buty żołnierzy; wciąż przejeżdżały po nim koła wozów, koła karet, opony aut (…)”[4], by wkrótce wrzucić czytelnika w realia, które wielu z nas znane są lepiej niż samej autorce (tym większy dla niej podziw, że potrafiła tę atmosferę odtworzyć!):
„Miejski zatłoczony autobus na ulicy miasta w Europie Środkowej w listopadowe popołudnie (…). Ale nie, to nie awaria; jakimś cudem silnik się nie zepsuł, tylko że autobus nie może jechać dalej. Dlaczego? Bo przed nim stoi inny autobus, a przed nim na skrzyżowaniu stoi jeszcze jeden i wygląda na to, że wszystko stoi. Nikt w tym autobusie nie słyszał jeszcze słowa »korek«, nazwy egzotycznej choroby tajemniczego Zachodu. W Krasnoy nie ma wystarczającej liczby prywatnych aut, żeby powstał korek, nawet gdyby ludzie wiedzieli, co to jest. Są auta i mnóstwo sapiących idealistycznych autobusów, lecz w liczbie wystarczającej do zatrzymania ruchu w Krasnoy występują tylko ludzie”[5].

Przy tej imponującej objętości prozy trochę nijako wyglądają - zaanonsowane osobno nawet w nocie na okładce - trzy piosenki, liczące sobie łącznie 22 wersy. Dwie z nich stworzyła autorka w wymyślonym przez siebie języku orsiniańskim, którego czytelnik, nawet zakładając, że zna trochę francuskiego i trochę łaciny, nijak do końca na swój własny nie przetłumaczy, chyba, że się zorientuje, iż ich angielskie (a u nas – polskie) odpowiedniki znajdują się w tekście „Malafreny”; najwyraźniej nie połapał się w tym nawet redaktor oryginalnego wydania, bo w „Nocie o tekstach” widnieje informacja, że „zostały tu opublikowane po raz pierwszy”[6]. To właściwie jedyny mankament konstrukcyjny tego tomu.

Czy są inne? Obiektywnie trudno takie wskazać, bo nie ma chyba człowieka, który by nie docenił kunsztownego stylu i języka Le Guin, któremu by nie imponowała jej erudycja i umiejętność wpasowania w mapę Europy fikcyjnego kraju, wykreowanego w sposób ogromnie realistyczny. A subiektywnie… nawet najwięksi fani jej pisarstwa mogą się poczuć nieco zawiedzeni, jeśli oczekiwali czegoś, co ma w sobie choć szczyptę fantastyki i jeśli niespecjalnie interesuje ich tematyka ruchów wolnościowych w połowie XIX wieku. Rozpoczynanie znajomości z twórczością Le Guin od „Całej Orsinii” nie jest więc chyba najlepszym pomysłem, ale i tu może być wyjątek: jeśli czytelnik dużą wagę przywiązuje do stylu i języka, a przy tym nie jest całkiem przekonany do fantasy czy też SF, może zacząć właśnie od tej prozy, by – jeśli zasmakuje w sposobie pisania autorki – spróbować, czy fantastyka w jej wykonaniu nie dostarczy mu bardziej pozytywnych doznań.
Mnie osobiście doskwierała także niemożność zaangażowania emocjonalnego po stronie którejkolwiek z postaci z „Malafreny”; nie są przecież ani zbyt skąpo scharakteryzowane, ani nijakie, papierowe, a jednak… cóż… albo brakuje im czegoś, co sprawia, że czytelnik ma ochotę z nimi obcować i jest zainteresowany ich losem, albo ja tego czegoś nie umiałam dostrzec. Nie uważam jednak tej lektury za nietrafioną, choćby ze względu na wspomniane wcześnie opowiadania.

[1] Ursula K. Le Guin, „Cała Orsinia”, przeł. Agnieszka Sylwanowicz, wyd. Prószyński Media, 2019, s. 6.
[2] Tamże, s.23.
[3] Tamże, s. 42.
[4] Tamże, s. 531.
[5] Tamże, s. 536.
]6] Tamże, s. 559.

Tytuł: Cała Orsinia
Autor: Ursula K. Le Guin
Tłumaczenie: Agnieszka Sylwanowicz
Wydawnictwo: Prószyński Media 2019
Liczba stron: 568

Ocena: 4/6

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 321
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: