Przedstawiam konkurs nr 234, który przygotowała
niedźwiedź z tobołem
„ZBRODNIA TO NIESŁYCHANA”, CZYLI ZABÓJSTWO W LITERATURZE
W pierwszym tegorocznym konkursie zapraszam Was, żebyście wraz ze mną podążyli tropem literackich zbrodni i zbrodniarzy. Prześledzimy morderstwa już dokonane i te dopiero planowane, udane i niekoniecznie, przypadkowe i dokonane z pełną premedytacją, a także takie rozumiane całkiem metaforycznie.
Waszym zadaniem jest rozpoznanie skąd pochodzą przytoczone fragmenty – należy podać tytuł książki oraz jej autora. W przypadku utworów poetyckich proszę o tytuł wiersza, nie zbioru. Za każde poprawne wskazanie (tytułu lub autora) otrzymujecie
1 punkt. Fragmentów jest
30, więc maksymalnie można uzbierać
60 punktów. Zwycięzcą zostaje osoba (lub osoby, w przypadku remisu), której uda się zdobyć najwięcej punktów.
Nie trzeba rozpoznać wszystkich fragmentów, aby wziąć udział w konkursie – liczba strzałów jest nieograniczona. Poza tym obiecuję, że będę podpowiadać :). Uczestnicy mogą też sobie pomagać nawzajem na forum.
Odpowiedzi proszę przysyłać za pomocą
PW, ewentualnie na adres
(...), podając w tytule swój nick biblionetkowy – i konsekwentnie trzymać się jednej formy kontaktu. Termin nadsyłania odpowiedzi mija
16 stycznia o godzinie 22.00.
Proszę też w pierwszej wiadomości poinformować mnie czy chcecie, abym sprawdziła, które z konkursowych książek macie w swoich ocenach.
Uwaga: nie wszystkie książki, które wykorzystałam w konkursie mam ocenione.
Miłej zabawy i powodzenia!
1.
Kapitan, upojony, przycisnął gorące wargi do pięknego afrykańskiego ramienia. Dziewczyna, w tył przechylona, błądziła spojrzeniem po suficie, drżała, serce jej biło pod tym pocałunkiem.
Nagle nad głową X. zobaczyła inną głowę; twarz bladą, siną, wykrzywioną z oczyma potępieńca; a przy tej twarzy rękę ze sztyletem. Była to twarz i ręka księdza. Wyważył drzwi i stał tuż. X. nie mógł go widzieć. Wobec tej strasznej zjawy dziewczyna zastygła nieruchomo, niema – jak gołąbka, która by podniosła głowę wtedy właśnie, kiedy orzeł okrągłymi oczami zagląda do jej gniazda.
Nie mogła nawet wydać krzyku. Ujrzała, że sztylet spada na X. i podnosi się, cały dymiący.
– Przekleństwo! – krzyknął kapitan i upadł.
Zemdlała.
Kiedy oczy jej zamykały się, kiedy zanikało w niej wszelkie czucie, wydało jej się jeszcze, jakby ogień przypalił jej wargi; spadł na nie pocałunek gorętszy niż czerwone katowskie żelazo.
Kiedy odzyskała zmysły, otaczali ją żołnierze nocnej straży, wynoszono zalanego krwią kapitana, ksiądz znikł, okno w głębi izby, wychodzące na rzekę, było szeroko otwarte; ktoś podnosił z podłogi płaszcz, który jak przypuszczano, należał do oficera... Słyszała, jak mówiono:
– Ta czarownica zasztyletowała kapitana.
2.
Pan X. odsunął ciężką portierę, podniósł płócienną storę i wpuścił, ile można, dziennego światła. Zdziwiłam się i ucieszyłam widząc, jak świt się posunął, jakie różowe pręgi zaczynają rozświecać wschód. Następnie pan X. zbliżył się do M., którego już chirurg wziął w obroty.
– No i cóż, mój poczciwcze, jak się czujesz? – zapytał.
– Zamordowała mnie, lękam się – brzmiała słaba odpowiedź.
– Nic podobnego! Nie traćże odwagi! Od dziś za dwa tygodnie śladu po tym nie zostanie: straciłeś trochę krwi, to i wszystko. C., zapewnijże go, że nie ma niebezpieczeństwa.
– Mogę to sumiennie uczynić – powiedział C., który tymczasem zdjął bandaże. – Żałuję tylko, że nie mogłem być tu trochę wcześniej: nie byłby tak bardzo krwawił... ale co to? Ciało na ramieniu jest rozszarpane, nie tylko przecięte. To nie jest rana zadana nożem; tu były zęby w robocie!
– Ugryzła mnie - szepnął pacjent. – Szarpała mnie jak tygrysica, gdy X. wydarł jej nóż.
– Nie powinieneś był ustępować; powinieneś był od razu z nią walczyć – powiedział pan X.
– Ale w tych warunkach cóż można było zrobić? – odparł M. – Ach, to było straszne! – dodał wstrząsając się. – A ja się tego nie spodziewałem; taka się z początku wydawała spokojna!
– Przestrzegałem cię – odpowiedział jego przyjaciel – mówiłem: „Strzeż się, gdy się do niej będziesz zbliżał.” Zresztą mogłeś był zaczekać do jutra i pójść do niej razem ze mną. To było czyste szaleństwo urządzać te odwiedziny dziś w nocy, i to samemu.
– Myślałem, że będę mógł zrobić coś dobrego.
– Myślałeś! Myślałeś! Doprawdy, gdy cię słucham, tracę cierpliwość; ale z tym wszystkim ucierpiałeś i jeszcze pewnie dosyć będziesz cierpiał za to, żeś nie posłuchał mej rady, więc już nic więcej nie powiem. C... śpiesz się! śpiesz się! Słońce wzejdzie niezadługo, a ja go muszę stąd wyprawić.
– Zaraz, panie; ramię już obandażowałem. Teraz muszę opatrzyć tę drugą ranę na przedramieniu: i tu, zdaje mi się, pracowały jej zęby.
– Ssała krew; powiedziała, że wyssie ze mnie serce - szepnął M.
3.
Pan P. uwieńczył swoje opowiadanie stwierdzeniem, że oczywiście na tych wysokościach nie można znaleźć żadnych zwierząt, jakie przebywają w niższych rejonach, zwierzyna łowna – wszystko było tu odmienne. Jednego dnia strzelił do jakiegoś fruwającego stworzenia i kiedy spadło, stwierdził ku wielkiemu swemu przerażeniu, że zabił cherubina! Pan P. w tym momencie napotkał mój wzrok i mrugnął do mnie tak figlarnie, że od tej chwili nie miałam już wątpliwości, że nie myśli o pani J. jako o przyszłej żonie. Ona jednak wydawała się skłopotana.
– Ależ, drogi panie, zabicie cherubina... czy pan nie myśli... obawiam się, że to było świętokradztwo!
Twarz jego natychmiast spoważniała, robił wrażenie wstrząśniętego tym sądem, z którym – jak powiedział zupełnie zgodnie z prawdą – spotkał się po raz pierwszy w życiu. Ale przecież pani J. musi wziąć pod uwagę, że przez długie lata żył pośród dzikusów, z których wszyscy byli poganami, a obawia się, że część z nich to nawet kompletni dysydenci.
4.
Zrobiło się jeszcze trochę jaśniej. Mijają mnie śpiesznie. Pierwsi. Przeszli obok. Potem następni. Terkotanie karabinów maszynowych przechodzi w nieprzerwany łańcuch. Właśnie zamierzam się trochę obrócić, gdy jakieś ciało wali się ciężko z głośnym plaśnięciem do mojego leja, ześlizguje się w dół, leży na mnie.
Nic nie myślę, nie podejmuję żadnej decyzji – wściekle dźgam nożem i czuję tylko, jak ciało, drgnąwszy, wiotczeje, a następnie osuwa się bezwładnie. Kiedy dochodzę do siebie, rękę mam lepką i mokrą.
Tamten rzęzi. Mam wrażenie, że się wydziera, każdy jego oddech jest jak krzyk, huk pioruna – ale to tylko moje żyły, to one tak głośno pulsują. Chciałbym zatkać mu usta, zapchać je ziemią, zadać jeszcze jeden cios, ma być cicho, bo przecież zdradza moją obecność; na tyle już jednak doszedłem do siebie i zarazem ogarnęła mnie taka słabość, że nie potrafię podnieść na niego ręki.
Odczołguję się więc w najodleglejszy kąt i tam zostaję, utkwiwszy w nim wzrok, w ręku ściskam nóż, gotów zaatakować go znowu, jeśli się ruszy. Ale on nic już nie zrobi, poznaję to po jego rzężeniu.
5.
– Myślisz, że ci się uda tak odejść bezkarnie, po tym wszystkim, co mi zrobiłeś?
S. na moment otworzył usta. Siedział nieporuszony, jakby miał nadzieję, że ów wybuch gniewu z czasem sam wygaśnie, byleby tylko nie prowokować J. do dalszych wystąpień. Głos jej ochrypł i odmawiał posłuszeństwa. K., nie nawykła do takiego obnażania namiętności, była wprost zafascynowana.
– Już ci powiedziałam – oświadczyła J. – że prędzej cię zabije, niż pozwolę odejść do innej kobiety. Nie wierzysz, co? To się mylisz! Ja tylko z tym zwlekałam. Bo ty należysz do mnie. Słyszysz?… Do mnie!
S. milczał. Ręka J. wykonywała jakieś niespokojne gesty. Nagle dziewczyna pochyliła się do przodu.
– Powiedziałam, że cię zabiję. I to zrobię. – Wyciągnęła rękę, w której błysnął jakiś lśniący przedmiot. – Zabiję cię jak psa, jak parszywego psa, bo takim jesteś!
W końcu S. nie wytrzymał. Zerwał się na równe nogi, a dziewczyna w tejże samej chwili nacisnęła spust.
6.
Uciekli wszyscy wyjąwszy jednego. Na podwórzu B. trącał kopytem chłopca stajennego leżącego twarzą w błocie, daremnie usiłując przewrócić go na plecy. Chłopiec nie ruszał się.
– Nie żyje – stwierdził ze smutkiem B. – Przecież nie chciałem go zabić. Zapomniałem, że na nogach mam żelaza. Czy ktoś mi teraz uwierzy, że nie zrobiłem tego umyślnie?
– Porzućcie sentymenty, towarzyszu! – zawołał S., którego rany jeszcze krwawiły. – Wojna to wojna. Dobry człowiek to martwy człowiek.
– Nie chcę nikomu odbierać życia, nawet ludziom – powtórzył B. ze łzami w oczach.
7.
– D., mój miły, daj mi to – powiedział [S.] zaglądając przez jego ramię.
– Dlaczego? – spytał D.
– Bo dzisiaj są moje urodziny, a bardzo chciałbym to dostać – rzekł S.
– Co mnie to obchodzi? – rzekł D. – Dałem ci już urodzinowy prezent, nawet bardzo hojny. A to, co znalazłem, zatrzymam sobie.
– Czy aby na pewno, mój miły? – odparł S., chwycił D. za gardło i udusił. Zrobił to, ponieważ złoto lśniło zbyt pięknie. Potem wsunął pierścień na palec.
Nikt się nigdy nie dowiedział, jaki los spotkał D. S. zamordował go z dala od domu, a ciało ukrył chytrze.
8.
Kiedy dotarł na podest, pomału zamilkł, ale szedł dalej równym krokiem, choć naszpikowałem jego obrzmiałe ciało taką masą ołowiu – a ja z konsternacją i rozpaczą pojąłem, że nie tylko go nie zabijam, lecz wstrzykuję nieszczęśnikowi porcje energii, jak gdyby pociski były kapsułkami, w których tańczy upajający eliksir.
Ponownie nabiłem broń czarnymi, skrwawionymi rękami – widocznie dotknąłem czegoś, co przedtem namaścił swą gęstą juchą. Potem doścignąłem go na piętrze, a klucze złociście dźwięczały mi w kieszeni.
Wlókł się z pokoju do pokoju, krwawiąc majestatycznie, szukając otwartego okna, kręcąc głową i wciąż jeszcze usiłując odwieść mnie od morderczych zamiarów. Kiedy wycelowałem w jego głowę, udał się do jaśniepańskiej sypialni, a fontanna królewskiej purpury tryskała mu z pustego miejsca po uchu.
– Idź sobie, idź sobie stąd – rzekł kaszląc i plując; ja zaś w koszmarnym zdumieniu zobaczyłem, że ten zbryzgany krwią, lecz nadal pełen animuszu jegomość pakuje się do łóżka i opatula bezrządną pościelą. Trafiłem go z bardzo bliska przez koce, a wtedy rozpłaszczył się i wielka różowa bańka budząca infantylne skojarzenia wypełzła mu na usta, urosła do rozmiarów dziecięcego balonika i znikła.
9.
Kiedy izba się opróżniła, bo goście poszli tańczyć, wreszcie dopadłem stołu, żeby zjeść posiłek, na który zarobiłem swoim występem. Usiadłem w najciemniejszym kącie, żeby uniknąć pijackich docinków. Do izby weszli dwaj mężczyźni, obejmując się przyjaźnie. Znałem ich obu. Należeli do najbogatszych gospodarzy w wiosce. Każdy miał kilka krów, parę koni, sporo dobrej ziemi.
Wsunąłem się za puste beczki stojące w rogu izby. Mężczyźni usiedli na ławie przy stole, wciąż zastawionym stertami jedzenia, i zaczęli wolno rozmawiać. Częstowali się nawzajem różnymi smakołykami, choć – jak to było w zwyczaju – nie patrzyli sobie w oczy, a miny mieli marsowe. W pewnej chwili jeden z nich leniwie sięgnął do kieszeni. Podczas gdy lewą ręką brał ze stołu kawałek kiełbasy, prawą wydobył długi, ostry nóż. Po czym wbił go z całej siły w plecy towarzysza.
Nie oglądając się, wyszedł z izby, ze smakiem pogryzając kiełbasę. Ranny usiłował się podźwignąć, tocząc wkoło szklistym wzrokiem. Kiedy mnie ujrzał, chciał coś powiedzieć, ale zdołał jedynie wypluć kawałek przeżutej kapusty. Znów spróbował się podnieść, ale tylko się zachwiał i zsunął łagodnie z ławy pod stół. Upewniając się, czy mnie nikt nie widzi, i daremnie usiłując pohamować drżenie, wymknąłem się jak szczur przez uchylone drzwi i pognałem do stodoły.
10.
W ciągu tego tygodnia w różnych miejscowościach wybrzeża wytropiono jak króliki jego siedemnastu synów i wszyscy zginęli z ręki nieznanych morderców, celujących w sam środek ich krzyży z popiołu. A. T. wychodził z domu swej matki o siódmej wieczorem, kiedy wystrzał karabinowy padł w ciemności i przeszył mu czoło. A. C. znaleziono w hamaku, który miał zwyczaj zawieszać w fabryce, ze szpikulcem do kruszenia lodu zatopionym aż po rękojeść między brwiami. A. S. odprowadził swoją narzeczoną z kina do domu jej rodziców i wracał jasno oświetloną ulicą Turków, kiedy ktoś, kogo nigdy nie rozpoznano w tłumie, strzałem z rewolweru powalił go do kotła z wrzącym tłuszczem. W parę minut później ktoś zapukał do pokoju, gdzie A. A. był zamknięty z kobietą, i krzyknął: „Uciekaj, mordują twoich braci”. Kobieta, która wtedy z nim była, opowiedziała później, że A. A. wyskoczył z łóżka, otworzył drzwi i przywitany salwą z mauzerów upadł z roztrzaskana czaszką. W tę noc śmierci, podczas gdy w domu przygotowywano się do czuwania przy zwłokach czterech zabitych, F. przebiegła miasto jak szalona w poszukiwaniu A. D., którego P. C. zamknęła w szafie myśląc, że rozkaz eksterminacji obejmuje wszystkich ochrzczonych imieniem pułkownika.
11.
Zacząłem pochlipywać.
– To nic, ja go zabiję.
– Co to ma znaczyć, chłopcze, własnego ojca zabijesz?
– Tak jest. Już nawet zacząłem. Zabiję, to nie znaczy, że złapię pistolet Bucka Jonesa i zrobię bum! To nie jest tak. Zabija się w sercu. Przestaje się kochać. No i w końcu ta osoba umiera.
– O czym się to roi w tej główce.
Tak powiedział, lecz nie mógł ukryć wzruszenia.
– A przecież powiedziałeś także, że mnie zabijesz?
– Powiedziałem, na początku. A potem było przeciwnie. Najpierw umarłeś w moim sercu, a potem się urodziłeś. Ty jesteś jedynym człowiekiem, którego kocham. Jedynym moim przyjacielem.
12.
Narzędzie mordu, przygotowane, zamarzało w zamkniętej lodówce. Przed zapatrzonym w jej drzwiczki X. zaczęły pojawiać się upojne obrazy. Y., z apetytem kończąca ostatnią paczkę lodów, wokół niej porozrzucane pięć pierwszych opakowań... Y. w trumnie, na marach, otoczona kolumnadą płonących gromnic i bujnym kwieciem chryzantem w doniczkach... Gustowny nagrobek na Bródnie... Puste krzesło pani M. i porzucona w kącie, pleśnią porosła, znienawidzona książka spóźnień...
W udręczonej duszy X. coś nagle drgnęło. Obraz ukwieconych mar powrócił i utrwalił się na tle zamkniętych drzwi lodówki. W otwartej trumnie spoczywały zwłoki. X. zrobiło się jakoś nieprzyjemnie i nie wiadomo czemu satysfakcja, jaką się przed chwilą napawał, uległa zmniejszeniu. Z niesmakiem pomyślał, że powinni byli zamknąć tę trumnę, uczuł w sobie narastającą pretensję do tego kogoś, kto się tak wygłupił, po czym znienacka dreszcz panicznego przerażenia przeleciał mu po krzyżu. Specjalnie zostawili otwartą!... Pani M. teraz usiądzie i palcem wskaże swego zabójcę!...
Włosy zjeżyły mu się na głowie. Zabójca to on, X.! On popełnił tę zbrodnię! Zamordował ją bezpowrotnie, nieodwołalnie, na zawsze!...
Ogarnął go niepokój tak silny, że niewiele brakowało, a byłby zerwał się z krzesła w celu natychmiastowego zniszczenia rezultatów wielogodzinnej, żmudnej pracy i już nawet uczynił pierwszy ruch, ale powstrzymała go myśl o książce spóźnień. O nie! Nie zniesie dłużej tego koszmaru! Będzie mordercą, do końca życia będzie nosił w sercu posępną tajemnicę, odrzuci precz te niedorzeczne skrupuły i ten zbędny niepokój! Po trupach wespnie się na szczyty! Nie zadrży mu ręka, nie zawaha się, nie odczuje litości! Będzie truł!!!...
13.
– Słuchaj, mój chłopcze. Zastępując tu niejako twego ojca, który niestety, ehm, tego...
– Się rozwiódł – podpowiedział usłużnie B.
– Się rozwiódł – powtórzył speszony Ż. – No więc, zastępując tu niejako...
Matka B. nagle opuściła utlenioną głowę i chlipnęła w garść. Była szczupłą, niedużą zmartwioną kobietką, którą życie darzyło wyłącznie rozczarowaniami. Kiedy ktoś taki chlipie w garść, powstaje obraz rozdzierający. Toteż Ż. wyglądał, jakby krajało mu się serce. Mama Ż. i J. przycichły, boleśnie spoglądając na ciocię W., dziadek wzdychał dwanaście razy na minutę. Natomiast B. ze skupieniem dłubał w nosie.
– Słowem... – męczył się Ż. – Niejako... Słuchaj, B., a może ty sam mi powiesz, jak mam cię ukarać?
– Zabij mnie – zaproponował B., szczerze zainteresowany tą niecodzienną perspektywą.
14.
– Staram się wejść w rolę mordercy. Jeśli W. poniósł śmierć, został zabity w refektarzu, kuchni albo skryptorium, czemu go tam nie pozostawić? Lecz jeśli zginął w bibliotece, należało przenieść go w inne miejsce, bądź dlatego, że w bibliotece nigdy nie zostałby odnaleziony (a może mordercy zależało właśnie na tym, by odnaleziony został), bądź dlatego, że morderca pewnie nie pragnie, by uwaga skupiła się na bibliotece.
– A czemu mordercy miałoby zależeć na tym, by trup został odkryty?
– Nie wiem, wysuwam hipotezy. Któż ci powiedział, że morderca zamordował W. dlatego, iż W. nienawidził? Mógł zabić go zamiast kogokolwiek innego, po to tylko, by pozostawić znak, by coś zaznaczyć.
– Omnis mundi creatura quasi liber et scriptura... – szepnąłem.
15.
Wolno posuwał się w stronę dziewczyny, coraz bliżej, wszedł pod daszek i stanął o krok za nią. Nie usłyszała go. Miała rude włosy i nosiła szarą sukienkę bez rękawów. Ramiona jej były bardzo białe, a ręce żółte od soku drylowanych owoców. X. pochylił się nad nią i wdychał teraz jej zapach bez przymieszek, w takiej postaci, w jakiej szedł od jej karku, włosów, z wycięcia sukni, i pozwalał się temu zapachowi przenikać na wskroś, jak łagodnym podmuchom wiatru. Nigdy jeszcze nie czuł takiej błogości. Ale dziewczynie zrobiło się zimno.
Nie widziała X. Jednakże zdjął ją jakiś niepokój, dziwny dreszcz, jaki czujemy, gdy nagle owładnie nami dawny, zapomniany lęk. Jak gdyby zawiało ją od tyłu chłodem, jak gdyby ktoś otworzył drzwi wiodące do kolosalnej lodowatej piwnicy. Odłożyła nóż, przycisnęła ręce do piersi i odwróciła się.
Ujrzawszy go, zdrętwiała ze strachu tak doszczętnie, że miał dość czasu, aby objąć rękoma jej szyję. Nie próbowała krzyczeć, nie poruszyła się, nie zrobiła żadnego obronnego gestu. Zresztą wcale na nią nie patrzył. Nie widział jej usianej piegami twarzyczki, czerwonych ust, wielkich błyszczących zielonkawych oczu, w których migotały złociste iskry, ponieważ dusząc ją zamknął oczy i skupił się tylko na tym, aby nie strwonić ani odrobiny z jej zapachu.
16.
– X., w 1871 roku kobiety często umierały przy porodach. Y. oddała swoje życie za męża, jej najlepszego przyjaciela i dziecko. Duch Y. będzie zawsze...
– Nie chcę jej ducha! – krzyknęła, zamieniając palce w szpony i wymachując nimi przed jego oczyma, jakby chciała mu je powydzierać.
– Chcę jej! Zabiłeś ją! Zamordowałeś ją!
Jej dłonie znowu zacisnęły się w pięści i opuściła je w dół niczym tłoki po jednym z każdej strony jego głowy. Zagłębiły się mocno w poduszkę, a on podskoczył w górę jak szmaciana lalka. Jego nogi zapłonęły i krzyknął przeraźliwie.
– Nie zabiłem jej! – wrzasnął.
Zastygła, patrząc na niego swym wąskim, mrocznym spojrzeniem – spojrzeniem szczeliny.
– Oczywiście że nie – powiedziała z gorzkim sarkazmem w głosie. – A jeżeli nie ty, Z., to kto?
– Nikt – odparł ciszej. – Ona po prostu umarła.
Ostatecznie to przecież była prawda.
17.
Mam cień – widziałem – obejrzałem się.
Mam cień siny na śniegu.
Mam płaszcz, za duży, ciemniejszy od spodni
i mam w płaszczu narzędzie.
Nie, nie zasłaniaj. Nie zasłonisz. Zostaw.
No, jeszcze bardziej odkryj.
Lubię jak krwawisz. Bo stare kobiety
nie. Plecy. Dzwonek. Dzwonki
w kościołach, w bramach, pod Kopcem Kościuszki.
Guzik z orzełkiem. Trener
sekcji strzeleckiej stwierdził, że nie mogę
reprezentować. Wziąłem duży rozmach
i ściąłem jednocześnie: chłopca, śnieg, powietrze,
swój kręgosłup, łodygę, śnieg pada, maszeruję przez sen,
mnożę się.
18.
– Wiecie? – odezwał się po chwili C1. – Złości mnie, ale naprawdę złości, że tak cisnęli go do wody. Znaczy, nawet nie obciążyli kamieniami. Zwyczajnie go wyrzucili. Jakby nie miało znaczenia, czy ktoś go znajdzie. Wiecie, o co mi chodzi?
– Mnie bardziej złości – wtrącił C2. – że to był krasnolud.
– A mnie, że ktoś go zamordował – odparł M.
Pan Ch. znów przeszedł wzdłuż baru. Popatrzyli na swoje drinki. Wypili swoje drinki.
Wbrew wszelkim sugestiom morderstwo nie było w X. częstym zjawiskiem. Jak już wspomniano, istniało wiele sposobów mimowolnego popełnienia samobójstwa. W sobotnie noce zdarzały się też awantury domowe, kiedy ludzie szukali tańszej alternatywy rozwodu. To wszystko się działo, ale tam przynajmniej był jakiś logiczny powód, choćby i całkiem nielogiczny.
19.
T. M. jeszcze raz przeciągnął bruskiem po ostrzu miecza, sprawiając wrażenie, że wykonywana czynność pochłania go bez reszty.
– Mamy zatem zabić dla was jednego człowieka – odłożył brusek, wytarł głownię kawałkiem natłuszczonej króliczej skóry, krytycznie obejrzał ostrze. – Zwyczajnego, który łazi sobie samotnie po ulicach O., nie ma ani gwardii, ani eskorty, ani ochroniarzy. Nie ma nawet pachołków. Żeby go dostać, nie będziem musieli wdzierać się do żadnego kasztelu, ratusza, zamczystego domu ani garnizonu... Czy tak, mości panie X.? Właściwie was pojąłem?
Mężczyzna z twarzą zeszpeconą przez bliznę po oparzeniu przytaknął skinieniem głowy, mrużąc lekko ciemne wilgotne oczy o nieprzyjemnym wyrazie.
– Nadto – podjął T. – po zabiciu tego typa wcale nie będziem zmuszeni taić się gdzieś przez najbliższe pól roku, bo nikt nie będzie nas ścigał ni tropił. Nikt nie poszczuje na nas opoli ani łowców nagród. Nie podpadniem pod rodową wróżdę ani zemstę. Inakszej mówiąc, panie X., mamy ukatrupić dla was zwyczajnego, pospolitego, nic nie znaczącego frajera?
Mężczyzna z blizną nie odpowiedział. T. spojrzał na braci nieruchomo i sztywno siedzących na ławie. R., F. i L. milczeli jak zwykle. W zespole, jaki tworzyli, oni zabijali, od gadania był T. Bo tylko T. uczęszczał do szkółki świątynnej. Zabijał równie wprawnie jak bracia, ale nadto umiał czytać i pisać. I gadać.
– I żeby ubić takiego pospolitego frajera, panie X., nie wynajmujecie byle oprycha z portu, ale nas, braci M.? Za sto x.-kich koron?
– Taka jest wasza zwykła stawka – wycedził mężczyzna z blizną. – Prawda?
– Nieprawda – zaprzeczył zimno T. – Bo my nie jesteśmy od zabijania pospolitych frajerów.
20.
Po chwili znowu zaczął mówić. Zapytał mnie, dlaczego odwiedzam S., a ja opowiedziałem mu o procesie i moim braku wyobrażenia.
– Ach, chce pan zrozumieć, dlaczego ludzie mogą robić takie potworne rzeczy? – Zabrzmiało to trochę ironicznie. Być może jednak jego głos i język zabarwiony był tylko dialektem. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, ciągnął dalej. – Co chce pan właściwie zrozumieć? Że morduje się z namiętności, miłości lub nienawiści, dla honoru lub z zemsty, to pan rozumie?
Skinąłem głową.
– Rozumie pan i to, że morduje się po to, by się wzbogacić albo zdobyć władzę? Że morduje się na wojnie albo podczas rewolucji?
Znowu skinąłem głową.
– Ale...
– Ale ci, których mordowano w obozach, nic nie zrobili tym, którzy ich mordowali? Czy to chce pan powiedzieć? Chce pan powiedzieć, że nie było powodu do nienawiści, nie było wojny?
Nie chciałem już skinąć głową. To, co mówił, było prawdą, jednak przeszkadzał sposób, w jaki to mówił.
21.
Widziałem, jak mama pochyla głowę, kręci nią, widziałem, jak on się do mnie zbliża, jego wargi się ruszają, jego usta ciągle mówią, nie przestają mówić, mówią, wciąż mówią, mówią, próbują mnie trafić, zranić, próbują wcelować w moje uszy, próbują mnie zabić.
– Nauszniki, nauszniki, sprowadźcie szeryfa, nauszniki, nauszniki, on chce mnie zabić, nie słuchaj słów, nauszniki, nauszniki, nie słuchaj, on próbuje mnie zabić, próbuje zabić…
Widziałem, jak mama otwiera usta i krzyczy, wrzeszczy na mnie, ale robiła to w kompletnej ciszy, bo ja nie słyszałem nic, co było poza moją głową, bo ciągle powtarzałem słowa, które powstrzymywały tamte słowa, którymi Pert chciał mnie zabić.
– Mamo, mamo, mamo, nie pozwól mu mnie zabić, mamo, nie, mamo, proszę. On ją zabił! Swoją żonę. Zabił ją, zabił. To nie przez małże, nie przez małże. To on ją zabił. On on on ją zabił. I zabije ciebie, tak jak próbuje zabić mnie, tak jak próbował zabić Pucybuta. Nauszniki, nauszniki, nauszniki, mamo, nie pozwól, żeby on cię zabił, nałóż nauszniki…
22.
Owinąłem rybę szczelnie kocem i zacząłem ją oburącz wyginać i wykręcać. Im mocniej naciskałem, tym bardziej się szarpała. Wyobrażałem sobie, jak bym się czuł, gdyby to mnie zawinęli w koc i próbowali złamać mi kręgosłup.
Byłem wstrząśnięty. Rezygnowałem kilkanaście razy. A jednak wiedziałem, że muszę to zrobić i że im dłużej zwlekam, tym bardziej przedłużam mękę ryby.
Z twarzą zalaną łzami przynaglałem się w duchu, aż wreszcie usłyszałem trzask i przestałem wyczuwać jakiekolwiek oznaki walki o życie. Odwinąłem koc. Ryba była martwa.
Naderwana na wysokości skrzeli głowa krwawiła.
Płakałem jak bóbr nad tą biedną duszyczką. Była to pierwsza czująca istota, którą zabiłem. Stałem się zabójcą. Winowajcą – jak Kain. Ja, szesnastoletni, niewinny i religijny chłopiec, łagodny mól książkowy, miałem teraz krew na rękach. Było to dla mnie potworne brzemię. Wszelkie życie jest święte. Nigdy nie zapominam włączyć tej ryby do mojej modlitwy.
23.
Czy R. nie żyje? Przed oczyma przemknął mu obraz R., jego zakrwawiona twarz.
Natychmiast zamknął oczy, odgrodził się w swojej własnej ciemności. To nie może być prawda, ale…
Tyle krwi, mówił głos w jego głowie.
B. nie odpowiedział. Otworzył tylko oczy i popatrzył w inną ciemność, tę na zewnątrz.
Morderca, powiedział głos.
B. zaczął grzebać w poszukiwaniu pudełka z zapałkami, czubkami palców macał suchą ziemię, przesunął dłonią po kamieniu. Zimnym kamieniu.
Pomyłka i morderca. Tym jesteś.
Nareszcie. Chwycił zapałki, chwilę z nimi powalczył, ale w końcu udało mu się jedną zapalić.
Świeczka już się spaliła, nie było knota, który można by zapalić. Usłyszał swoje głębokie westchnienie.
Zapałka zgasła. Kilka razy zamrugał powiekami. Nic nie pomogło. Ciemność wokół stała się jeszcze głębsza.
– Morderca – usłyszał swój własny głos. – Pomyłka.
Zacisnął ręce i natychmiast znowu je otworzył. Wstał. Przez moment stał, chwiejąc się, aż przypomniał sobie, że ma więcej zapałek.
Zapalił kolejną, rozejrzał się i ruszył w kierunku drzwi. Musi iść. Zniknąć.
Drzwi zaskrzypiały i otworzyły się. Popatrzył w niebo. Tuż nad nim migotała samotna gwiazda. Wziął głęboki oddech, przestąpił próg i wyszedł w ciemność.
24.
– No cóż – zaciągnąłem się ponownie – wszystko wskazuje na to, że zabiłem matkę. Mogłem ją wypchnąć z okna, udusić we śnie, zagazować w łazience. Chociaż nie, gaz mógłby wybuchnąć, a to przecież już nie jest nasze mieszkanie. Gaz więc odpada. Mogłem ją zadźgać nożem, utopić w wannie. No i oczywiście otruć… Ale ponieważ jestem tchórzem, ubrałem ją rankiem w cienką bieliznę, którą wcześniej wychłodziłem na balkonie. Na plecy narzuciłem palto bez podpinki. Jak się domyślasz, nie protestowała. Wsadziłem do wózka i ciągnąłem przez godzinę po Dworcowej. By było jasne, taki wózek źle się prowadzi po błocie i należą mi się słowa uznania. Jeszcze jestem spocony, może nawet się przeziębiłem… A potem ją tam zostawiłem. Oddałem jej również skórzane rękawiczki, jedyny prezent, jaki od niej w życiu dostałem.
– Ty oszalałeś.
– Już jakiś czas temu. Nie ja zresztą jeden. I nie powinno to być dla ciebie żadnym odkryciem. A rękawiczek może faktycznie żal. To były całkiem dobre rękawice, prawie niezniszczone, chociaż nosiłem je, jak wiesz, często.
25.
– Ojciec chciał, żebym studiował – mówi mi jeden, chyba niewiele starszy od L. – Zabili ojca, wszystkich moich zabili. Niedaleko. Wiem kto. Mieszka obok i dzisiaj. Siedział w więzieniu. Wrócił na G. Powiedział mi na powitanie, że ładnie wydoroślałem. Że jestem podobny do ojca. A teraz głaszcze moją córkę po głowie. Powtarza, że to wypisz wymaluj babcia. Moja mama, której uciął głowę.
26.
C. obserwował, jak młody książę wstaje i spogląda na śpiącą córkę farmera, która – jak chłopiec sam zauważył – była naprawdę piękna. Książę przyglądał się jej przez chwilę, potem obwiązał się kocem i podszedł do ich konia, przywiązanego do gałęzi drzewa. Książę wyciągnął coś z torby przy siodle, po czym odwiązał konia, klepnął go w zad i zmusił do galopu. W dłoni książę trzymał wydobyty z torby przedmiot.
Nóż, lśniący w blasku księżyca.
– Nie! – krzyknął C.
Potwór złożył dłonie i mgła opadła, akurat gdy książę zbliżał się do córki farmera.
– Przecież mówiłeś, że był zdziwiony, nie mogąc jej obudzić! – powiedział C.
– Po tym jak zabił córkę farmera – odparł potwór – książę położył się u jej boku i zapadł w sen. Gdy obudził się, odegrał przedstawienie, na wypadek, gdyby ktoś go obserwował. Ale również, co może cię zaskoczyć, dla samego siebie. – Gałęzie potwora zatrzeszczały. – Niekiedy ludzie muszą najmocniej okłamywać właśnie samych siebie.
27.
J. kocha się z C., a C. się boi, bo widzi w oczach J. coś, czego nie widziała wcześniej. J. zaciska dłonie na szczupłej szyi C. i zaciska je bardzo mocno. Cały czas porusza się w jej ciele i dusi ją.
Robili tak już wcześniej, C. przyduszała J., jednak J. nigdy nie przyduszał C. Przez pierwsze dwie sekundy C. ma nadzieję, że to tylko miłosna gra. Potem już nie ma nadziei.
W J. biała wściekłość, jakby patrzył w słońce.
C. chwyta przedramiona J., potem wbija palce w jego twarz. Nogi kopią pościel, spychają kołdrę na podłogę. Paznokcie C. żłobią głębokie bruzdy w policzkach J., następnie C. traci przytomność. Twarz podbiega jej krwią, rozluźniają się zwieracze. J. kończy w jej ciele.
Uchwyt rozluźnia dopiero po paru minutach.
28.
Później chodził ze zdjęciem W. po R.
– To mój brat – mówił. – Został zamordowany. Może go państwo kiedyś widzieli? Nie? Na pewno? Wyglądał bardzo szczególnie. Był cały biały, to znaczy… brwi, włosy, usta. Cały biały. To się nazywa albinizm. Proszę się przyjrzeć. Tu mam jeszcze inne zdjęcie. O, proszę. Nie? Na pewno?
Przez ponad rok dawał ogłoszenia w gazetach. W Czerwonym Krzyżu mieli go dosyć. Wspólnie z milicjantami próbował zrozumieć, dlaczego ofiara znalazła się ponad pięćdziesiąt kilometrów od miejsca zamieszkania, ale bezskutecznie. W końcu z braku dowodów śledztwo umorzono.
Świat w swej mądrości uznał najwyraźniej, że martwy człowiek leżący w nocy na polu z rozprutym brzuchem jest zwyczajnym, oczywistym elementem rzeczywistości i nie należy o nim zbytnio dyskutować.
29.
X. ogarnęło współczucie dla tej kobiety, dręczonej wyrzutami sumienia z powodu zbrodni, którą popełniła i odpokutowała, a teraz, jak się zdaje, oskarżonej o zbrodnię, której nie popełniła, a którą przyjdzie jej może odpokutować. Pożegnała się z S., która siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach. W drzwiach odwróciła się i spytała:
– Jeszcze jedno pytanie. Czym otruła pani męża? Cyjankiem?
– Czym? – kobieta podniosła głowę i spojrzała na profesorową nierozumiejącym wzrokiem. – Nie, madam, jadem na krysy… to je na szczury. Strychninem czy utrejchem, co tam w kuchyni akurat pod ręką było.
„Tak to już jest – pomyślała X., idąc chwilę potem ulicą Świętego Tomasza – że i zbrodnie mają swój styl. Ludzie przebiegli mordują przebiegle, okrutni – okrutnie, a praktyczni – praktycznie. Tym, co jest pod ręką”.
30.
Chyba od razu się posikałem ze strachu. Już jak mnie popchnęła. Tak mocno, że spadłem z krzesła. A potem wskoczyła na mnie jak jakaś wiedźma. Strasznie ciężka. Bałem się. Że mnie udusi samym tym siedzeniem mi na brzuchu. Czekałem, aż zejdzie. Bym ją przeprosił. Ale nic nie mogłem zrobić. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko śmierci. Pomyślałem, że jak ona mnie puści, poskarżę się na nią tacie i mamie. Opowiem to wszystko i oni zrobią porządek. Zacząłem się szarpać trochę. No to wtedy ona tak jakby zsiadła, to znaczy pochyliła się, żeby coś wyjąć z plecaka czy torby. I zdążyłem wziąć oddech. Ostatni raz taki pełny. Bo chciałem ją poprosić, żeby przestała się denerwować. Nie chciałem krzyczeć. Bo się bałem. Że jak będę krzyczał, to mi zrobi coś złego. Wtedy mi mignęło, że ona wyjęła dłuto. Chciałem się zasłonić, ale już mnie tak nagle strasznie, strasznie zabolała szyja. Tak jakby mnie oparzyło pokrzywami, jak kiedyś wpadłem niechcący. Ale sto razy bardziej. Zakrztusiłem się, ale nie śliną. Nie mogłem już oddychać normalnie, tylko małymi takimi łyczkami powietrza. Za małymi. Od razu zrobiło się mokro. To krew była moja. Ona wymachiwała tym dłutem i kaleczyła mi buzię i szyję, i ucho, i ręce, co żem się nimi zasłaniał. Tak się wściekła. A ja nawet nie umiałem krzyczeć. Tylko chciałem jeszcze trochę tego powietrza złapać. Bo mi się krew wlewała tam, gdzie się oddycha. Nie wiem, do płuc czy coś. Wszystko naraz mnie tak bolało strasznie. Nie wiedziałem, co bardziej. Teraz już chciałem krzyczeć. Ale tylko coś mi zabulgotało w środku. Miałem krew w gardle i w buzi. Chciałem, żeby ona już przestała. Wiedziałem, że już i tak umrę. Nagle mi się zrobiło strasznie żal wszystkiego na tym świecie. A najbardziej, że nie zobaczę już rodziców. Ale ona ciągle wbijała we mnie dłuto i wbijała. I usłyszałem, że ona krzyczy do mnie, ale chyba nie na mnie. Krzyczała: „Mówiłeś, że nigdy mnie nie zostawisz. Dlaczego mnie zostawiłeś?”. Chciałem, żeby przestało boleć. Ale nie przestało, dopóki nie umarłem.
==========
Aktualizacja po zakończeniu konkursu:
Tytuły utworów, z których pochodzą konkursowe fragmenty, znajdziesz tutaj:
rozwiązanie konkursu