Dodany: 05.03.2005 12:00|Autor: errator
Nieuk czy kanalia?
Niezależnie od wszystkich zarzutów, którymi obarcza się tę książkę, trzeba uczciwie przyznać, że Brown ma w doskonałym stopniu opanowany warsztat, czyli umiejętność sprawiającą, że, niezależnie od treści, z uwagą odwracamy każdą kolejną stronę. Wbrew pozorom, nie jest to rzecz występująca powszechnie wśród pisarzy - nawet tych sławnych i uznanych.
Do niewątpliwych atutów powieści należy również sprawnie skonstruowana fabuła, choć ilość "cudownych" zbiegów okoliczności jako żywo przywodzi na myśl XIX-wieczną prozę przygodową w stylu Juliusza Verne'a czy Aleksandra Dumasa. Niestety, inaczej niż jego wielcy poprzednicy, autor - już to z braku umiejętności, już to z lenistwa - często stosuje manewr absolutnie niedopuszczalny w tego rodzaju utworach: nie potrafiąc nagiąć książkowej fikcji do rzeczywistości, postępuje odwrotnie i nagina rzeczywistość do fabuły.
Konsekwencjami takich działań są tak zwane "szycia". Można szyć nićmi cienkimi i grubymi. Wedle standardów hollywoodzkich Brown używa średnich. Tak więc w Luwrze, gdzie wiszą bezcenne dla ludzkości obrazy, nie ma kamer, tylko ich atrapy, bo... bo galerii nie stać na pracowników ochrony; dzielna policjantka zrywa ze ściany obraz Leonarda da Vinci i nie włącza się system alarmowy, bo... bo systemu nie zdążono zresetować; w środku nocy z otoczonego przez policję banku wyjeżdża swobodnie furgonetka z podejrzanym kierowcą, bo... No właśnie. Bo inaczej ciężko byłoby autorowi sklecić fabułę - i to jest jedyne poprawne wyjaśnienie tego, jak i wielu innych "dziwacznych" przypadków.
Patrząc jednak na te potknięcia z szerszej, kulturowej perspektywy, trzeba przyznać, że takie "szycia" fabuły są dziś przecież na porządku dziennym, chociażby za sprawą megaprodukcji kinowych. Dlatego być może dla wielu z Was rzecz cała będzie - tak jak i dla mnie - leżeć w granicach dopuszczalnego błędu, tym bardziej, że dzięki dobremu rzemiosłu Browna całość czyta się naprawdę dobrze.
Nie mogę natomiast wybaczyć autorowi rojącej się od błędów i szytej ordynarną dratwą teorii spiskowej, która jest motorem całej intrygi. Są dwie możliwości: albo Brown jest nieukiem i właśnie z niedostatków wiedzy bierze się jego łatwość łączenia heterogenicznych elementów w naciąganą całość; albo też jest kanalią, która dla pieniędzy i całkiem świadomie stara się wywołać ogólnoświatową sensację, wycierając sobie usta papieżem, męką Jezusa i całą tradycją chrześcijaństwa.
Do możliwości, że autor jest nieukiem, nakłania mnie chociażby porównanie przez niego pustki, w którą wpadamy bezpośrednio po orgazmie, do nirwany - stanu, który można osiągnąć dzięki głębokiej medytacji. To tak, jakby porównać bezmyślną wesołość i otępienie po haszyszu do autentycznej radości, która towarzyszy na przykład mentalnym aktom twórczym. Coś takiego może powiedzieć tylko ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia, czym jest buddyzm, nirwana, czy też prawdziwie ludzka potrzeba sacrum.
Jednak główna i - podkreślmy to - FAŁSZYWA teza powieści sugeruje raczej, że autor świadomie nagina fakty historyczne. Otóż Brown dowodzi, że współczesny, zdominowany przez mężczyzn świat to wina Kościoła, który konsekwentnie rugował z wyobrażeń religijnych Wielką Matkę - pogańską boginię płodności i miłości. Sąd ten jest nieprawdziwy, bo neolityczny matriarchat zaczął się przeobrażać w kulturę "męską" już u zarania społeczeństwa agrarnego, czyli jakieś 10.000 lat przed Chrystusem. Proces ten był stopniowy, długotrwały i choć Kościół - należy to przyznać gwoli uczciwości - maczał w nim palce, to jednak nie miał mocy decydującej. Całość wygląda więc na typowy marketing: z jednej strony zaskarbimy sobie łaski kobiet - to one dziś rządzą i kupują, więc dobrze, aby wiedziały, że kiedyś to one były obywatelkami pierwszej kategorii; z drugiej strony wywołamy ogólnoświatowy szum - i o to chodzi, bo nic tak nie napędza sprzedaży, jak porządny skandal.
Nie będę zdradzał intrygi i innych pseudonaukowych rewelacji Browna, bo byłoby to nie fair w stosunku do tych wszystkich, którzy jednak sięgną po książkę. Powiem tylko, że po przeczytaniu długo się zastanawiałem nad oceną. A to z tego powodu, że rzecz jest dobrze napisana od strony technicznej i trzyma w napięciu prawie do końca; z drugiej strony "kreatywna wiedza" autora jest na tyle naciągana i nakierowana na wywołanie taniej sensacji, że psuje to całą radość. Osobiście zdecydowałem się na ocenę "przeciętną", a jeśli miałbym zarekomendować tę książkę komuś innemu, to w skali od "koniecznie przeczytać" do "uciekać", użyłbym sformułowania "można przeczytać, ale bez rewelacji".
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.