Dodany: 18.10.2019 22:34|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Jeśli poczuje się gorzej, znaczy, że leczenie pomaga...


Człowiek na ogół nie uświadamia sobie, jakie ma szczęście, że jego życie przypadło na drugą połowę XX i pierwszą XXI wieku. Przeważnie narzeka: że globalne przeludnienie i ocieplenie, że smog, że korki, że nadprodukcja towaru, że głupie reklamy i ogłupiające media – i wzdycha do czasów, kiedy tego wszystkiego nie było, a ludzie żyli prosto i w zgodzie z naturą, no, może niekoniecznie aż do starożytności czy średniowiecza, ale żeby tak chociaż ze dwa, trzy wieki wstecz?... To prawda. Nie było globalnego ocieplenia, nie było korków, smogu, plastiku, ani tabloidów, ani blogów i portali. Nie było też prądu ani bieżącej wody, porządnej kanalizacji ani (przynajmniej w większości regionów świata) zwyczaju codziennej kąpieli i zmieniania bielizny; nie było szczepień ochronnych, antybiotyków, nawet głupiego plastra czy bandaża (rany obkładano potarganymi na strzępy starymi szmatami, dobrze, jeśli przedtem wypranymi…), a jak wyglądały narzędzia i leki, przy pomocy których medycy próbowali sobie radzić z nader częstymi w tych warunkach chorobami (o ile w ogóle dotarli do pacjenta czy też on do nich, bo często to było po prostu nierealne), wolelibyśmy nie wiedzieć…

Jeśli nam się wydaje, że mimo wszystko nie było tak źle, bo przecież musiano opierać się głównie na dietach i ziołach, których lecznicze właściwości potwierdził czas… no, cóż, możemy uzbroić się w hart ducha co najmniej taki, jakiego wymaga obejrzenie solidnego horroru i przystąpić do lektury dzieła, w którym para amerykańskich autorów – lekarka i dziennikarz specjalizujący się w historii – dokonuje przeglądu „stosowanych dotąd najgorszych sposobów na wszelkie bolączki i choroby”[1]. Niemal na każdej stronie, a jest ich, odliczając spis treści, indeksy i podziękowania, ponad trzysta, przeczytamy coś, od czego nam się zjeżą włosy na głowie. Albo zrobi się nam niedobrze. Albo i jedno, i drugie.

Denerwują nas reklamy środków na „trudne zaparcia”? Ba, denerwują! Ale te środki mają przynajmniej jakieś udokumentowane działanie, i jeśli ich nie przedawkujemy, raczej nie zaszkodzą – a wyobraźmy sobie, że gdyby nieszczęśnik dotknięty zaparciem miał pecha żyć w starożytnym Rzymie, ówczesny doktor mógłby mu zalecić wino, zaprawione „mieszanką przyrządzoną z popiołu, gnoju i ciemiernika”[2], zaś kilkaset lat później przypuszczalnie potraktowałby go „wiecznymi pigułkami”, kuleczkami wykonanymi z antymonu, które „po przejściu przez układ pokarmowy człowieka często wyglądały z grubsza tak samo, jak zanim zostały połknięte”, wobec czego „pieczołowicie wybierano je z latryn, myto i używano ich wielokrotnie”[3]. Nie, to nie niesmaczny dowcip, to znajdziemy nawet w historii farmacji…

Żeby zostać przy dolnej części przewodu pokarmowego, służyła ona także jako miejsce aplikacji rozmaitych środków, niekoniecznie mających pomóc w wydalaniu. Na przykład… dymu tytoniowego, używanego przez siedemnastowiecznych ratowników wodnych w Anglii jako środek do reanimacji topielców. Albo „kawy i oleju rycynowego”, które wedle teorii pewnego pseudoonkologa, działającego już w XX wieku, miały „wspomagać odtruwanie wątroby”[4] u chorych na raka.

Ale oczywiście nie tylko do odbytnicy ograniczały się dziwne i przerażające metody terapeutyczne. Bo na przykład niezmiennie popularną przez całe wieki metodą leczenia praktycznie wszystkiego było pozbawienie pacjenta pewnej ilości krwi, czy to za pomocą przystawiania pijawek, czy nacinania żyły, czy też tak zwanych „baniek ciętych” (skórę na plecach nacinano w kilkunastu miejscach, używając do tego specjalnego przyrządu z poruszanymi sprężyną ostrzami – zbytecznym jest tu nadmienienie, że raczej ich nie dezynfekowano, bo i jak… – potem zaś nad nacięciami stawiano bańki, które dość skutecznie krew odciągały). O ile w pewnym aspekcie można zrozumieć sens upustu krwi jako metody zapobiegającej udarowi mózgu u chorego z bardzo wysokim ciśnieniem – bo zabieg taki bez wątpienia ciśnienie obniżał – o tyle zastosowanie go w przebiegu zapalenia płuc czy też u kobiety bezpośrednio po porodzie wydaje się wręcz zbrodnicze. Ale co z tego, kiedy swego czasu sądzono, że pomaga?

„Pomagało” też na przykład wywoływanie oparzeń rozżarzonym metalowym prętem lub wrzącym olejem, względnie środkiem chemicznym powodującym powstawanie pęcherzy na skórze – „jak najbliżej miejsca występowania choroby, aby wyciągnąć ją na powierzchnię”[5], picie wody zaprawionej radem (i nie, to nie było leczenie onkologiczne! Ten specyfik miał wzmacniać organizm, w tym męską potencję), spożywanie wyciągów z wygrzebanych z grobu mumii egipskich, a także arszeniku i strychniny (tak, to te same substancje, których negatywni bohaterowie powieści Agathy Christie używali do pozbycia się konkurentów do spadku lub zazdrosnych żon…).

Mniej szkodliwe – przynajmniej dla samego pacjenta, bo dla kieszeni niekoniecznie – były „pasy elektryczne (…) zwalczające dolegliwości nerek, żołądka, wątroby, jelit, a zwłaszcza dyspepsję”[6] (a także impotencję), wykrywanie i leczenie chorób w oparciu o zasadę „wibracji elektronów”[7] albo „maszyna do nasycania tlenem wody pitnej”[8], notabene będąca już wynalazkiem naszych czasów.

Najbardziej przerażające w tej historii jest, że prawdziwych szarlatanów, to jest osobników z rozmysłem wprowadzających innych w błąd co do skuteczności stosowanych przez siebie terapii, jest w niej w gruncie rzeczy niewielu, zaś większość orędowników opisanych metod miała po prostu zbyt małą wiedzę lub zbyt ograniczony umysł, by pojąć związek między uprawianiem swych nieledwie zbrodniczych praktyk a odsetkiem śmiertelności pacjentów…

Przykładów takich nazbierali autorzy co niemiara, i najwyraźniej dla odreagowania doznanej przy tym zgrozy starali się narrację ubarwić humorem, czasem udanym bardziej („gdy w Londynie w 1665 roku wybuchła epidemia dżumy, uczniom szkół wręcz zalecano, by w salach lekcyjnych palili tytoń, co miało zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby (…): dzieciaki nie musiały zrywać się ze szkoły, by w tajemnicy przed nauczycielami pokątnie udać się na dymka”[9], czasem mniej („pijawki wymiotowały jak Ozzy Osbourne u szczytu kariery”[10]). Pod względem merytorycznym także niewiele można książce zarzucić, choć drobne błędy się jednak wymknęły: niezgodność co do śmiertelnej dawki strychniny („nie trzeba jej wiele, by zabić człowieka. Dokładnie pięć gramów”[11]; „już pięć miligramów substancji może spowodować śmiertelne zatrucie”[12]) i co do tego, które naczynia proponował podwiązywać pewien chirurg w celu leczenia udaru mózgu („dobrym pomysłem będzie podwiązanie tętnicy szyjnej po tej stronie ciała…” i parę wersów niżej „podwiązywanie obu żył szyjnych może sprawdzić się jako metoda leczenia udarów…”[13]).

Za to prawdziwą ozdobą opowieści jest szata graficzna, perfekcyjnie dopracowana, od okładki, poprzez pierwsze strony rozdziałów i wstawki w ramkach, aż po ilustracje: fotografie narzędzi i naczyń z medykamentami, reprodukcje rycin i reklam (te ostatnie pochodzą już oczywiście z czasów nam bliższych). Mam wrażenie, że każda historia podana w ten sposób – czy to skupiona na pozytywnych, czy na negatywnych aspektach danej dziedziny – przemawia do czytelnika mocniej i lepiej się daje zapamiętać.

[1] Lydia Kang, Nate Pedersen, „Szarlatani: Najgorsze pomysły w dziejach medycyny”, przeł. Maria Moskal, wyd. Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego, 2019, s. 12.
[2] Tamże, s. 118.
[3] Tamże, s. 33.
[4] Tamże, s. 182.
[5] Tamże, s. 172.
[6] Tamże, s. 287.
[7] Tamże, s. 314.
[8] Tamże, s. 193.
[9] Tamże, s. 103.
[10] Tamże, s. 229.
[11] Tamże, s. 86.
[12] Tamże, s. 89.
[13] Tamże, s. 204.



(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 411
Dodaj komentarz
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: