Dodany: 28.09.2019 21:37|Autor: Marioosh
Nic odkrywczego - czyli u Mroza po staremu
Premiera „Listów zza grobu” miała miejsce 15 maja 2019 roku – do dnia, w którym zacząłem czytać tę książkę, minęło więc cztery i pół miesiąca; w tym czasie w BiblioNETce oceniło ją 81 czytelników, a recenzji nie napisał nikt; na konkurencyjnej stronie jest 1580 ocen (12 dziennie!) i są 262 opinie. Intryguje mnie więc jedna rzecz: ile tych ocen i opinii jest autentycznych, ile osób oceniło tę książkę jeszcze przed jej przeczytaniem, a ile jej w ogóle nie przeczytało – piszę to nie bez podstawy, gdyż taki proceder zauważyłem już kiedyś przy jednej z książek Katarzyny Bondy.
Ale do rzeczy: z czytaniem książek Remigiusza Mroza jest jak ze słuchaniem disco polo – niby wszyscy krytykują, ale nóżka pod stołem chodzi. Ja sam zachowuję się jak syn Pawlaka z „Samych swoich”, który mówił, że nienawidzi młodej Kargulówny i patrząc na nią tę nienawiść w sobie potęguje – nie powiem, żebym Mroza nienawidził, ale jego książki nie przypadają mi do gustu, więc czytam go, by to zdanie zmienić. „Listy zza grobu” do zmiany opinii się nie przyczyniły, a wręcz utwierdziły w zagadce, na czym polega fenomen tego pisarza.
Jak powszechnie wiadomo, historia zatacza koło, ale powtarza się jako farsa – i ta książka jest na to smutnym dowodem, bo jako farsa wrócił „Kod Leonarda da Vinci” w polskiej scenerii miasteczka Żeromice gdzieś koło Zamościa. Mamy otóż zmarłego przed dwudziestu laty komendanta policji, który w skrytce w podłodze w garażu chowa dyskietki i oznakowuje je liczbami; mamy jego córkę, policjantkę Kaję Burzyńską, która dziewiątego września każdego roku otrzymuje od ojca listy przygotowane przez niego za życia; mamy patomorfologa Seweryna Zaorskiego, który po 22 latach wraca do Żeromic, kupuje dom zmarłego komendanta i znajduje dyskietki. I zaczyna się historia rozwiązania zagadki komendanta: najpierw nauczycielka matematyki w miejscowej szkole podsuwa Kai i Sewerynowi pomysł z liczbami Catalana – następnej nocy nauczycielka, oczywiście, zostaje zamordowana – potem tropy wiodą do „Międzymorza” Stefana Żeromskiego, potem bibliotekarka naprowadza ich na mitologię grecką, a następnie jedno ze zdjęć kieruje ich do Wąwozu Królowej Jadwigi w Sandomierzu, gdzie na drzewie znajduje się kolejna wskazówka; potem udają się na Lubelszczyznę, a później do Wolbromia... I tak nasi bohaterowie idą jak po sznurku, błyskawicznie wpadając na właściwe tropy. Ale żeby nie było za słodko, autor wplata w intrygę kilka elementów: Zaorski odsiedział dwa lata za gwałt, a teraz jest wkręcany w pranie brudnych pieniędzy i usuwanie zwłok; dodatkowo między nim a Burzyńską iskrzy, więc wiadomo, czym takie iskrzenie musi się skończyć.... No i skoro mamy do czynienia z polskim „Kodem...” musi też i być polskie Opus Dei – nie jest to jednak tajna organizacja o wielkich zapędach, ale pospolici przestępcy. A wszystko tonie w jałowej i beztroskiej paplaninie, rozległej, ale dość płaskiej i podręcznikowej wiedzy o wszystkim oraz w zalewie zbytecznych informacji mających sprawiać wrażenie fachowości, a w rzeczywistości będących sztuką dla sztuki – doktor Pasquano u Andrei Camilleriego powiedziałby: „Denat się nie powiesił, tylko upozorowano samobójstwo”, tu zaś wiemy, że u wisielca odkryto objaw Simona oraz krwawe podbiegnięcia w przyczepach niektórych mięśni i wybroczyny podspojówkowe, co jednoznacznie wskazuje na zadzierzgnięcie.
Można więc złośliwie powiedzieć: u Remigiusza Mroza wszystko po staremu, wciąż w swoich książkach zasypuje nas masą wiedzy, która ma chyba tylko świadczyć o jego erudycji i oczytaniu, zalewa nas jałowym słowotokiem zapychającym kartki, reklamuje alkohole i uczy nas polszczyzny – tym razem dowiadujemy się, że forma „W czym mogę pomóc?” jest nieprawidłowa. Inna jednak rzecz mnie przeraża: na okładce widzimy informację, że ta książka to początek nowej serii. Remigiusz Mróz zapewnia sobie tym samym wyznawców na kilka najbliższych lat, a biorąc pod uwagę raporty opisujące skalę czytelnictwa w Polsce i ilość produkowanych przez tego pisarza książek, śmiało można przyjąć, że są czytelnicy czytający tylko Mroza. Ja po przeczytaniu tej książki przypomniałem sobie scenę z opowiadania „Ołówek” Raymonda Chandlera: otóż Philip Marlowe czyta jakiegoś bzdurnego zabijacza czasu i ma potem do siebie żal, że zmarnotrawił czas, zamiast zapoznać się z czymś wartościowym, na przykład z „Braćmi Karamazow”. I taką właśnie mam radę: od „Listów zza grobu” lepsze listy Wisławy Szymborskiej i Kornela Filipowicza – ledwo zacząłem czytać, a już jestem zachwycony.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.