Dodany: 13.08.2019 22:55|Autor: dot59
Pisali, żeby pamiętać
Po solidnej porcji poezji i kryminałów trzeba mi było czegoś jeszcze innego. A ponieważ literaturą historyczną – zwłaszcza podaną w formie bardziej popularnej i ukazującą coś więcej, niż suche fakty, daty i analizy – nigdy nie gardziłam, opracowanie listów pożegnalnych, wysyłanych z frontów wszystkich ważniejszych wojen, w jakie zaangażowała się zachodnia cywilizacja na przestrzeni ostatnich 200 lat, wydało mi się lekturą w sam raz na zaspokojenie mojego zapotrzebowania.
Autorka dokonała niesamowitego dzieła, wyszukując listy zachowane w muzeach i domowych archiwach, a potem odtwarzając losy tych, którzy je pisali i tych, do których były zaadresowane: żon, narzeczonych, dzieci, rodziców, rodzeństwa, dalszych krewnych, przyjaciół… Ponieważ w oryginale jest to pozycja angielskojęzyczna, można było założyć, że najwięcej znajdzie się w niej listów, które wyszły spod pióra żołnierzy brytyjskich (czy też pochodzących z krajów do pewnego czasu związanych administracyjnie z Wielką Brytanią – a więc z Kanady, Australii, Nowej Zelandii) i amerykańskich – i tak jest w istocie, co nie znaczy, że nie są w tej korespondencji reprezentowani ci, którzy stali po przeciwnych stronach frontu: Burowie, Niemcy, Japończycy.
Ale właściwie nie jest to istotne; wszak niezależnie od tego, w jaki kto mundur jest ubrany, czy walczy w bardziej, czy w mniej, a może we wcale niesłusznej sprawie (bo niejeden przecież konflikt zbrojny na przestrzeni dziejów jest tylko realizacją czyichś szalonych zapędów, w której uczestniczyć muszą – i wierzyć, albo przynajmniej udawać, że wierzą w sens tego przedsięwzięcia – Bogu ducha winni ludzie, z natury swej miłujący pokój i nawet nie bardzo wiedzący, o co właściwie idzie wodzom narodu) każdy ma tylko jedno ciało, z którego tak samo łatwo ucieka życie… I każdy ma w tym życiu kogoś, o kogo się troszczy bardziej niż o siebie, komu chciałby coś ważnego powiedzieć, za coś podziękować, o coś poprosić. Często te listy są zarazem i ostatnią wolą, której wcześniej nie spisali, bo czyż trzydziestoparoletni ojciec kilkorga dzieci, świeżo zaręczony dwudziestolatek albo jeszcze niepełnoletni chłopak, ledwie co oderwany od ojcowskiego gospodarstwa, z założenia myśli o śmierci? Ale kiedy już jest tam, gdzie codziennie ludzie giną od kul, granatów, odłamków, spadają z koni, płoną w czołgach, toną w trafionych torpedą okrętach, albo – jeszcze gorzej – nawet nie zakosztowawszy walki, umierają na choroby zakaźne będące skutkiem katastrofalnych warunków sanitarnych, przychodzi mu na myśl, że dzień dzisiejszy może być jego dniem ostatnim. Czasem nie tylko myśli, ale jest prawie pewien, bo właśnie go zniesiono z pola bitwy ze śmiertelną raną. I póki może, pisze. Jeden instruuje żonę, czym się mają zająć w przyszłości (obecnie kilkuletni) synowie, inny prosi siostrę o dopilnowanie finansów matki-analfabetki, by jej ktoś nie oszukał, jeszcze inny rozdysponowuje swoje skromne mienie niemal co do sztuki, a jest i taki, który obarcza najbliższych misją ogłoszenia, że dowódcy, łagodnie mówiąc, się nie spisali.
Im dalej od początku XIX wieku, tym mniej w tych żołnierskich pożegnaniach patriotyczno-religijnych deklaracji – tych wszystkich łopoczących sztandarów, pomników chwały i przekonywań, że „Bóg jest po naszej stronie”[1] – i mniej życzeń „zrównania tego kraju z ziemią i zasłania jej trupami czarnych”[2] (albo Burów, albo Jankesów), a więcej – choć nie zawsze wypowiadanych wprost – refleksji nad okrucieństwem wojny i żalu za utraconą codziennością; szeregowcom i oficerom z czasów wojen napoleońskich w głowach się nie mieści, by w tak ważnym dokumencie pozwalać sobie na żarty, podczas gdy wysłany do Iraku dziewiętnastolatek obok wyrazów miłości dla ojca i brata zamieszcza informację o rakiecie, która „nie wybuchła i przeleciała prosto przez toalety”[3], a odrobinę odeń starszy chłopak pisze z Afganistanu: „jestem teraz w niebie z dziadkiem i babunią – a oni już zadbają, żebym się nie uganiał za dziewczynami”[4]. I te najprostsze, najbardziej bezpośrednie listy wzruszają jeszcze mocniej, niż te wzniosłe i patetyczne. Nie liczyłam, ile razy podczas lektury ścisnęło mnie w gardle, ale doprawdy, niemało; wcale nietrudno wyobrazić sobie siebie w roli matki, żony czy siostry, do której trafia taki zapisany skrawek papieru. A wcale nie słabiej mnie poruszył list napisany przez pewnego Argentyńczyka do… nieżyjącego wroga, brytyjskiego żołnierza, który padł z jego ręki: „Byliśmy ofiarami niepojętych wydarzeń (…) w głębi duszy nie chciałem doprowadzić do twojej śmierci. (…) Rozkazuję sobie pamiętać o każdej z twych ostatnich chwil (…)”[5].
Gdyby tak każdy rozkazał sobie pamiętać chociaż o jednym człowieku, którego życie zbyt wcześnie przerwała wojna, może młodzi ludzie nie musieliby już pisywać pożegnalnych listów z frontu…
[1] Siân Price, „Jeśli czytasz te słowa…”, przeł. Grzegorz Siwek, Wydawnictwo RM, 2014, s. 52.
[2] Tamże, s. 85.
[3] Tamże, s. 320.
[4] Tamże, s. 324.
[5] Tamże, s. 256.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.