Dodany: 23.07.2019 18:11|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Nieważne, gdzie jesteśmy, ważne, jak patrzymy


W epoce, w której pół świata zapycha swoje wirtualne albumy na facebookowych i instagramowych profilach dokumentacją kolejnych, coraz to bardziej egzotycznych podróży, w dodatku niewymagających nawet szczególnej własnej inwencji – bo cóż to za problem, wejść na stronę odpowiedniego biura turystycznego i kliknąć rezerwację wycieczki do Meksyku, Sri Lanki, Kenii? – zwykłe włóczenie się po odludnych zakątkach własnego kraju może zdać się niemodnym dziwactwem. Zwłaszcza, że nie można się tam sfotografować pod jakąś spektakularną świątynią, przejechać na słoniu, skosztować pieczonej szarańczy, obejrzeć rytualnego tańca skąpo odzianych tubylczych niewiast. Zwłaszcza, że trzeba samemu decydować, którędy się pójdzie, samemu zadbać o schronienie i prowiant.

A jednak wciąż są tacy, którzy wybierają ten, zdawałoby się, mniej atrakcyjny wariant poznawania świata. Dlaczego się nań decydują – niech odpowie autor „Sudeckich wędrówek” i świeżo wydanych „Gór Kaczawskich słowem malowanych”, jeden z tych, dla których „nie cel jest ważny, ale droga. Ta może być umorusana, pod burym niebem i nagimi, czarnymi drzewami, wśród szarych pól lub pożółkłych traw, ale przecież nadal jest tą drogą, która tak skutecznie woła mnie ku sobie, obiecując wspólne dojście do horyzontu”[1]. A piękno jest wszędzie, nie tylko w miejscach nawiedzanych każdego roku przez tysiące czy bodaj miliony turystów, ale dosłownie wszędzie.

Nie widzimy? Przecież, „kiedy otworzy się oczy na świat, ogarnia nas zdumienie dwojakiego rodzaju: rozmaitością gatunków fauny i flory, bogactwem kolorów i form krajobrazu, pięknem jednych i drugich, ale też odczuwamy zdumienie uświadamiając sobie swoją wcześniejszą ślepotę. Przychodzi chwila, w której zwracamy uwagę na jakiś drobny fragment otaczającego nas świata – jakbyśmy dostrzegali go po raz pierwszy w życiu, mimo, że na pewno widzieliśmy go nieraz. W tym stanie nie ma jednak poczucia straty, ale radość z odkrywania. Smakowanie uroku nowego piękna. Jego przeżywanie. Patrzymy i dziwimy się: tyle lat przeżyłem, a nie widziałem? Nie przyjrzałem się? Nie doceniłem? Jak to możliwe? Owszem, widzieliśmy, tylko inaczej: płytko, byle jak, bez nachylenia się i echa w naszym wnętrzu”[2].

Mówimy sobie: no, dobrze, ale żeby się tak móc poprzyglądać, trzeba trafić na piękną pogodę! Bo cóż nam może dać snucie się po lesie we mgle i w deszczu? Autor i na to ma odpowiedź.
Pada deszcz? „Lubię słuchać melodii układanych moimi krokami i kroplami deszczu, tych tysięcznych szmerów i szelestów dobiegających zewsząd. Na kapturze grają pierwsze deszczowe skrzypce, odpowiada im cichszy szmer peleryny, groty kijów wybijają, niczym talerze, ostrzejszy rytm na kamykach drogi, na trawach wokół mnie i na liściach deszcz szepcze swoja niekończącą się opowieść muzyczną, a ja idę zasłuchany w dźwięki i w siebie”[3].

Nadszedł bury i ponury schyłek jesieni, kojarzący nam się ze wszystkim, tylko nie z pięknem? „Z szarości listopadowego dnia, z brudnych mgieł zakrywających wyższe szczyty, z burego nieba, z nagich gałęzi drzew, które zawsze mi się kojarzą z rozpaczliwie wyciągniętymi do nieba dłońmi, sączy się smutek; niedokuczliwy, stonowany wiedzą o powrocie słonecznych i kolorowych dni, ale jednak smutek. Wtedy chwytam się drobiazgów, budując z nich swój obraz świata, który chciałby być niepodległy powszechnemu prawu listopadowego tracenia urody. Doceniam błyszczące blaskiem drogich kamieni krople wody na liściach dębów leżących na leśnym dukcie, zwracam uwagę na kilka zielono-żółtych liści na brzózce, na maleńki krzaczek iglicy pokazujący mi swój jedyny kwiat, jakże piękny wyjątkowością, na krople deszczu uczepione czerwonych owoców dzikich róż”[4].

Ale przecież kiedyś w końcu przejdziemy już wszystkie ścieżki w danym miejscu, wdrapiemy się na każde wzgórze, obejrzymy każdą osobliwość przyrody – i czy nie lepiej wtedy poszukać nowych doznań gdzie indziej? I to niekoniecznie, wszak „każde wrażenie ma dwa źródła, jak to dawno temu zauważył Proust (…): jedno tkwi w postrzeganym świecie zewnętrznym, drugie jest w nas – są nim wspomnienia przeżytych wrażeń przywoływane bieżącą chwilą. (…) Każda z tych chwil niesie wspomnienie wrażeń, których była świadkiem, jest jak kolejne pociągnięcie pędzla artysty tworzącego dzieło niepowtarzalne”[5].

Może nie stać nas na to, by, tak jak autor, wstawać o trzeciej nad ranem, o świcie dojechać do punktu wyjścia w góry, wędrować do zmroku i wracać do domu, gdy się już wszyscy kładą spać. Ale wcale nie musimy tego robić. Bo zamiast swoich Gór Kaczawskich możemy mieć swoje… cokolwiek, nawet podmiejski lasek, bylebyśmy uwierzyli, że można „doświadczyć cudu zobaczenia piękna w zwykłej chwili, w drobnym dziele natury (…). Jeśli już oczy się otworzą i duch wchłonie w siebie ową magiczną chwilę życia, czas jakby się zatrzymywał. Albo rozciągał chwilę dla pomieszczenia w sobie naszego oszołomienia i pozwalał nam przeżyć urok piękna”[6].

Tym zaś, którzy zechcą odkryć ten pełen uroku region, gdzie „nie znajdziecie ani jednego hotelu czterogwiazdkowego, o dyskotekach i barach piwnych nie wspomniawszy”[7], „Góry Kaczawskie słowem malowane” dostarczą i inspiracji, i garstki przydatnych informacji (choć niekoniecznie takich, jakie znajdziemy w przewodnikach). Fotografie są także – i nie są to zdjęcia typu „JA tu byłem”; autora na nich nie widać wcale – widać tylko to, za pomocą czego chce przekonać czytelnika, że warto dzielić jego pasję.

[1] Krzysztof Gdula, „Góry Kaczawskie słowem malowane”, wyd. PrimoLibro, 2019, s. 53.
[2] Tamże, s. 180.
[3] Tamże, s. 209.
[4] Tamże, s. 110.
[5] Tamże, s. 29.
[6] Tamże, s. 7.
[7] Tamże, s. 190.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 610
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 1
Użytkownik: Krzysztof 06.08.2019 19:56 napisał(a):
Odpowiedź na: W epoce, w której pół świ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dziękuję za dobrą ocenę, Doroto. Ma dla mnie szczególną wartość, ponieważ jest Twoją.
Czytając recenzję uświadomiłem sobie, że ta książka jest bardziej o mnie niż o górach. Jak i przy mojej pierwszej książce, poczułem różnicę w odbiorze słów wydrukowanych, a zapisanych w komputerze czy nawet opublikowanych w internecie. Słowa wydrukowane są niemal materialne. Odbieram je jako… wyrazistsze? Niektóre wyrażone w książce myśli uznaję teraz za zbyt osobiste, a wcześniej, zamieszczając je na blogu czy tutaj, oceniałem je inaczej.
Doroto, nie każda aura mi się podoba, nie każde warunki wędrówki przyjmuję z jednakową akceptacją. Nie raz wzdychałem za słońcem w czasie wędrówek. Chodzę późną jesienią i zimą, więc siłą rzeczy, czy raczej pory roku, częściej trafiam na chmurny dzień niż słoneczny, Mam wtedy odruch buntu, niezgody, ale przecież takie zachowanie jest irracjonalne. Jednak w dostrzeganiu uroku tych brzydszych dni najbardziej pomaga mi się nie tyle świadomość naturalności przemian pór roku i aury, a coraz bardziej doceniany czas. Ten mój czas – teraźniejszość i lata przede mną. Niewątpliwie wiesz jak jest: człowiek młody uznaje, że czasu ma bezmiar, ale prędzej czy później przychodzi chwila uświadomienia sobie nieprawdy tkwiącej w takim mniemaniu. Ludzie różnie reagują na to odkrycie, dla wielu jest nawet boleśnie szokujące, mnie pomogło uświadomić sobie wagę czasu. Moich dni i chwil. Ich niepowtarzalność. Po cóż więc marudzić, zwłaszcza z powodu tego, na co nie mamy wpływu? Racjonalność (a racjonalizm mam za jedną ze swoich głównych cech) nakazuje doceniać dzień i brać z niego ile można zagarnąć szeroko rozłożonymi ramionami.
To właśnie próbuję robić w czasie swoich jesiennych i zimowych wędrówkach.
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: