Antologie są o tyle przydatne, że dają mi wgląd w styl i klimat pisania poszczególnych autorów, pozwalając się zorientować, czy warto się rozglądać za szerszym wyborem poezji/prozy danego twórcy (o ile to w ogóle możliwe), czy nie. A równocześnie stwarzają ryzyko, że – o ile gust osoby dokonującej wyboru będzie się diametralnie różnił od mojego – większość czasu przeznaczonego na czytanie spędzę, zgrzytając zębami i wybrzydzając na niepasujące mi tematy/obrazy/środki stylistyczne.
Ponieważ Jarniewicza jako tłumacza poezji znałam do tej pory jedynie na tyle, ile mogłam wywnioskować z urywków zamieszczanych w jego pracach eseistycznych, obszerniejsza próbka wierszy w jego przekładzie (
100 wierszy wypisanych z języka angielskiego (antologia;
Alvi Moniza,
Armitage Simon,
Bond Edward i inni)
) wydawała się dobrym sposobem zetknięcia z twórczością nieznanych mi w większości poetów. Na czterdzieści nazwisk dwa kojarzyły mi się wyłącznie z prozą, trzech autorów czytałam więcej niż trzy-cztery wiersze, pięciu pojedyncze; reszta – w tym wszystkie kobiety – była dotąd dla mnie terra incognita.
Po lekturze mam pewność, że tych, których utwory już wcześniej mi się podobały, będę chciała poznawać dalej.
Najbardziej z nich odpowiada mi nadal Seamus Heaney: średnia ocena z trzech wierszy („Błystka”, „Kolejowe dzieci” i „Namierzanie (viii)”) powyżej 5, wszystkie piękne, klarowne, wyważone.
Podobnie bez zmian pasuje mi Philip Larkin („Dni”, „Taki niech będzie wiersz” - cokolwiek wulgarny, ale jakiż wymowny, podobnie jak wcześniej, gdy go czytałam w dwóch innych tłumaczeniach! – i „Wysokie okna”), który ocenowo wypada minimalnie poniżej 5, a jego sposób obrazowania ogromnie mi przemawia do wyobraźni.
Między Heaneyem a Larkinem uplasowały się dwie nieznane mi dotąd poetki - Jackie Kay („Ktoś inny” i „Moja babka”) i Leontia Flynn ( „Język mojego ojca” i „Miałam 16 lat, kiedy spotkałam Seamusa Heaneya”) ze średnią odpowiednio 5,25 i równe 5; obie prezentują dokładnie ten rodzaj podejścia do tematu i tę samą metodykę konstrukcji słownych, jaka mi bez zastrzeżeń odpowiada.
Mało brakło, a załapałaby się tam też Paula Meehan („Pochówek dziecka”, „Hannah, moja babka”, i „Matka”), bo pierwszy wiersz z tak niesamowitym ładunkiem emocjonalnym, że o mało się nie popłakałam, a przy poezji to mi się zdarza naprawdę rzadko, drugi z pięknym, ostro naszkicowanym portretem starej Irlandki – ale za trzeci ujęłam punktów ze względu na przesadnie brutalne środki stylistyczne, więc ostatecznie trafiła mniej więcej na poziom Larkina.
Pół oczka niżej – czyli na poziom, który też zachęca do poszukiwań innych próbek ich twórczości - lokują się dwie kolejne panie:
Moniza Alvi („Kanał w Lahore” i „Własność” – proste, wyraziste obrazy) i Nuala Ní Dhomhnaill („Alba” – ten wiersz oceniłabym nawet wyżej, gdyby nie tytuł nijak nie pasujący do reszty – „Jeruzalem” i „Jesteś”), oraz czterej panowie: Malcolm Lowry („Delirium w Vera Cruz”, „Przeszłość”, „Szczęście” – ten ostatni zwłaszcza!), Roger McGough („Szkła kontaktowe” i – jeden z najlepszych w zbiorze – „Wiersz dla martwego poety”), Simon Armitage („Mało brakowało”, „Wiersz” i „Sezon ogórkowy” – za ten ostatni wyjątkowo ujęłam punkt tłumaczowi za zbyt twórczą przeróbkę sorbetu agrestowego na ogórki faszerowane z cebulą i wątróbką) oraz Brian Patten („Gdzie teraz jesteś, Batmanie?” i „I za cholerę żadnej taksówki” – tu z kolei plus dla tłumacza za tytuł znacznie wymowniejszy, niż w oryginale).
Równy, zasługujący na docenienie poziom prezentują: Stephen Romer („Kamienna tablica” i „Na Zachód!” – ten na pierwszym miejscu, bo rzadko się trafia obcokrajowiec piszący tak wymownie o Polsce), Carol Rumens „Cytaty” i „Miasteczko gdzieś w Polsce”), Raymond Souster („List do Archibalda Lampmana” i „Lot kolejki w wesołym miasteczku”).
Z mieszanymi uczuciami podchodzę do twórczości:
- Hugh MacDiarmida (o ile ewidentnie podoba mi się „Poezja i nauka” i nie budzą moich zastrzeżeń „Kryształy jak krew”, o tyle „Przyjaciółce i poetce” odstrasza metaforyką)
- Charlesa Simica (dramatyczna „Krwawa pomarańcza” wyróżnia się na plus, „Czubek czerwonego ołówka” jest poprawny, ale o co chodzi w „Jarmarku na wsi”?)
- Lavinii Greenlaw („Katalog zaginionych miast” robi wrażenie rozmachem apokaliptycznej wizji, „Mnichowi na traktorze”, obrazkowi rodzajowemu, też nic nie brakuje, a „Sza...” jakiś nie bardzo zrozumiały, zupełnie odstaje od dwóch pozostałych)
- Iana Hamiltona Finlaya („Arkadia” to właściwie nie wiersz, tylko parodia zajęć z analizy literackiej, i jako taka jest całkiem zabawna; podobnie „Errata do Owidiusza”, w której jednak trudno się jakiejś głębi dopatrzeć; „Oderwane zdania o wygnaniu” za to z zupełnie innej bajki, robią mocniejsze wrażenie)
- Iana Hamiltona („Dom” i „Przyjęcie”, oba krótkie i wyraziste, ale nie jestem pewna, czy wiem, co poeta chciał powiedzieć…)
- Christophera Reida (świetne, dramatyczne „Życie po życiu”; niezła „Galeria Sztuki Wschodu”, za to „Kontrowersyjne kazanie Wielebnego Pyszczka” – w oryginale kaznodzieja to „Rev. Mr Mouth” – tak okropnie razi tytułem, że trudno docenić przekaz)
- Craiga Raine’a („Inca” – tu doceniam formę, ale idea momentami mi umyka; „Marsjanin wysyła pocztówkę do domu” – koncept świetny, za to metaforyka ciut męcząca; a „Gilgamesz Król” zupełnie do mnie nie trafia)
- Davida Kennedy’ego („Empatia i wiosna” pomysłowa i ładnie napisana, za to „Pierwsza lepsza łaźnia turecka” mętna)
- Adriana Henriego ( i z „Wierszem z Manchesteru”, i z „Wierszami z Krainy Jezior” ten sam problem: pomysł dobry, ale realizacja awangardowo przekombinowana)
- Jamesa Fentona („Chosun”, „Niemieckie requiem”, „Martwe wojsko” – cóż z tego, że podoba mi się styl pisania, skoro wszystkie wiersze to poematy historyczno-polityczne, mocno przegadane)
- Michaela Ondaatjego („Pocztówka z Piccadilly Street” zabawna, „Zbieracz cynamonu” taki sobie, a „Wczesnym rankiem, z Kingston do Gananoque” zupełnie nie rozumiem)
- Olivera Reynoldsa („Dysgu”, czyli po walijsku „nauka”, mądra i wymowna, za to „Ch” – taki sobie żarcik językowy i nic ponad to)
- Sinéad Morrissey („Cienie na Syberii według Kapuścińskiego” coś w sobie mają, natomiast w „Przebaczeniu” dobry pomysł przytłamszony turpistycznymi metaforami).
- Edwarda Bonda: ( “De qué sirve una taza?” robi wrażenie – choć nie jestem pewna, czy go dobrze zrozumiałam – za to „Wiosna” niestrawna kompletnie).
Na osobne miejsce zasługuje Leonard Cohen, który tak urzekające teksty potrafił pisać do muzyki, za to jako poeta „luzem” jakoś nigdy mnie nie przekonał. I cóż ja poradzę, że „Słynny niebieski prochowiec” albo „Tańcz mnie po miłości kres” na samą myśl o nich zaczynają mi rozbrzmiewać w głowie w obu językach na przemian, że przy „You Want It Darker” mam ochotę uklęknąć i się przeżegnać, choć moja gorliwość religijna pozostawia sporo do życzenia - a zamieszczone tutaj „Wiersz” i „Geniusz” zupełnie mnie nie ruszają…
Raczej nie przewiduję dalszych kontaktów z poezją pozostałych autorów, mianowicie:
- Jo Shapcott (chociaż „Nosorożec” byłby do zaakceptowania, ale za to „Pani Noe. Po potopie” nijaka, a „Galwanizacja dziecka” – makabreska totalna)
- Roberta Minhinnicka („Na lekcjach” może poruszyć, choć lepszy efekt dałoby pewnie w prostszych słowach, a w „Kormoranie” ani treść, ani forma nie dostarcza pozytywnych doznań)
- Tima Lilburna („Śpiąc na polu, w ziemiance” mogłoby się jeszcze podobać, zwłaszcza z powodu snu „o niedźwiedziach wędrujących po trawie migotliwej od mroku”, gdyby autor nie przesadził z metaforami; „Kontemplacja jest żałobą” wypada gorzej)
- Charlesa Tomlinsona (to właściwie proza rozpisana na wersy, spośród której uszłoby jeszcze „W Connecticut”, ale za to w„Las Trampas, USA” brak i pomysłu, i wdzięku, a „Osiem uwag na temat istoty wieczności” może i jest z pomysłem, za to zupełnie bez ładu i składu)
- Medbh McGuckian (a tyle obiecywał tytuł „Czytając w bibliotece”! Co z tego, skoro nijak się ma do treści, a treść ani ciekawa, ani wyraziście pokazana; „Dziewczyna, która zamieniła się w słonecznik” nie ma nic do zaoferowania poza kunsztowną formą, a „Zamieniam księżyc w formę czasownika” to już zupełna awangardowa porażka)
- Joy Harjo („Piękne konie miała” zwraca uwagę formą, ale zrozumieć tego nie mogę, a „Wynurzenie” to też zupełnie nie mój klimat)
- Petera Didsbury’ego (zarówno „Geografia”, jak i „W Belgii” językowo bez zarzutu, ale po co te wiersze powstały, chyba tylko autor raczy wiedzieć)
- Rosemary Tonks („Flaner i Apokalipsa” jeszcze by się jakoś obronił; „Studenci u Bertorellego” – mniej strawni, a „Dziennik buntowniczki” wcale)
- a także Zoë Skoulding („Sous les Pavés, la Plage” i „Złowieszcza dzielnica”), Eiléan Ní Chuilleanáin („Jakaś ręka, jakiś las”, „Rzeźba Pigmaliona” i „Zmywanie”), i – co tym dziwniejsze, że autora uhonorowano literackim Noblem – Dereka Walcotta („Imiona”, „Mapa Europy”, „Pieśń marynarska”), bo ani w treści, ani w formie nie mogę dojrzeć nic, co by mi się w jakikolwiek sposób spodobało.
Piszę to z pełną świadomością subiektywności moich ocen – krytykiem wszak nie jestem, tylko zwykłym czytelnikiem, do którego jeden rodzaj poezji trafia, a inny nie, choćby fachowcy przekonywali, że powinno być na odwrót…
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.