Dodany: 04.07.2019 16:37|Autor: dot59
Zabili-go-i-uciekł, ale skończy się jak zwykle
Powieści i filmów szpiegowskich jakoś wyjątkowo nie toleruję, wobec czego do niedawna byłam zdecydowana pominąć ten rozdział twórczości bardzo skądinąd lubianej przeze mnie autorki. Ale ponieważ cykl z Tommym i Tuppence, pomijając ostatnią jego część, okazał się całkiem przyjemny, postanowiłam dać szansę i innym utworom, jakie Agatha Christie popełniła w tym gatunku.
"Podróż w nieznane" zaczyna się sceną w zasadzie niepozostawiającą wątpliwości, czego się będzie można dalej spodziewać: oto dwaj funkcjonariusze wywiadu wewnętrznego analizują sprawę zniknięcia naukowca, Tomasza Bettertona, który „sławę zdobył po zakończeniu prac nad rozszczepieniem atomu o zerowej energii”[1], a niedawno przepadł bez śladu podczas konferencji naukowej w Paryżu. Przesłuchiwana po raz kolejny żona nie dostarcza im żadnych informacji, za to oznajmia, że z zalecenia lekarskiego pragnie wyjechać „na trzy-cztery tygodnie (…) gdzieś, gdzie świeci słońce i nie ma zbyt wielu Anglików”[2]. Niespodziewanie objawia się krewny pierwszej żony zaginionego – i zarazem znacząca merytoryczna niedoróbka autorki. Ów człowiek nosi nazwisko Glydr; ja uznałabym je za walijskie, lecz detektyw Jessop, zobaczywszy je zapisane, od razu pyta: „Polak?”[3]. I w rzeczy samej przybysz okazuje się Polakiem. Zmarła żona Bettertona, Elza, była córką jego wuja, profesora Mannheima, który – jak wcześniej Jessop poinformował swego rozmówcę – „uciekł z Niemiec” do Stanów, gdzie „Betterton został jego asystentem, a następnie ożenił się z jego córką”[4]. Od Glydra jednak dowiadujemy się, że do wojny Mannheimowie zamieszkiwali w Warszawie; skoro tak, to z pewnością nie mogli zatrzymać się w Niemczech, bo nie mieliby szans się stamtąd wydostać (gdyby byli z pochodzenia Niemcami posiadającymi obywatelstwo polskie, naciskano by na podpisanie przez nich volkslisty, a w razie odmowy zapewne uwięziono, gdyby zaś Żydami, czekałby ich jeszcze gorszy los).
Wróćmy jednak do fabuły, gdzie w rozdziale trzecim wkracza na scenę pogrążona w ciężkiej rozpaczy Hilary Craven. Przypuszczalnie nie ma jeszcze trzydziestu lat, lecz zdążyło ją spotkać tyle nieszczęść – ciężka choroba, porzucenie przez męża, a w końcu śmierć maleńkiej córeczki – że „nie ma już ochoty dłużej żyć”[5]. I pewnie by nie żyła, gdyby jej lekarz, zamiast ją zapewniać, że „z czasem wszystko wróci do normy”[6], zechciał jej przepisać wystarczającą ilość leków nasennych. Skoro jednak tego nie uczynił, Hilary próbuje ratować się ucieczką w tropiki - bez skutku. Wraca więc do pierwotnego planu i rozpoczyna mozolną wędrówkę po aptekach, zbierając pojedyncze, sprzedawane bez recepty dawki pigułek, które mają jej przynieść wieczny spokój. Nie jest jej jednak dane zrealizować zamiaru bez przeszkód, bo oto włamuje się do jej pokoju „podobny do sowy młody człowiek”[7]; upewniwszy się, że naprawdę chce ona opuścić ten padół, proponuje, by uczyniła to inną metodą, „bardziej sportową”[8], przy okazji oddając światu przysługę w postaci namierzenia ludzi, którzy stali za zniknięciem Bettertona i wielu innych naukowców. Akurat trafia się ku temu niezwykła okazja, bowiem samolotem, na który nasza bohaterka nie zdążyła z powodu nagłej zmiany aury, a który rozbił się nieopodal docelowego portu, zmierzała do Casablanki małżonka zaginionego, z postury i urody niezmiernie podobna do Hilary; odniosła tak ciężkie obrażenia, że lekarze nie dają jej szans przeżycia. Ale o tym jeszcze nikt nie wie, więc jeśli Hilary się zgodzi, wówczas to „pani Craven umrze w szpitalu, a pani Betterton zostanie wypisana”[9], by w hotelu oczekiwać na ludzi, którzy doprowadzą ją do męża. I dopiero od tego momentu zacznie się prawdziwie niebezpieczna część misji, tak niebezpieczna, że niedoszła samobójczyni wydaje się do niej idealną kandydatką. Ku własnemu zdziwieniu Hilary odkrywa, że zagrożenie pobudza ją do działania i choć sytuacja zdaje się więcej niż beznadziejna, wcale nie ma ochoty się poddać…
I wszystko byłoby dobrze, gdyby równocześnie czytelnik nie odkrywał, że kolejne elementy fabuły są coraz bardziej naciągane i nieprawdopodobne. Niemal każda postać okazuje się kimś innym, niż się początkowo zdaje, a cały przebieg intrygi przypomina skrzyżowanie najwymyślniejszych opowieści o Jamesie Bondzie z jakimś „Rodem Rodrigandów” czy inną tego rodzaju historią, pisaną z myślą o wzbudzeniu w czytelniku ekscytacji przedziwnymi zwrotami akcji. Ja niestety mam tak, że tego rodzaju literatura, zamiast mnie ekscytować, sprawia, iż kisnę z nudów. Od zaziewania się na śmierć uratowało mnie jedynie skupienie się na technicznych aspektach opowieści, których dopracowania autorka – nawet przerzucając się od czasu do czasu na ten zgoła podrzędny gatunek, czy to dla eksperymentu, czy z pobudek, które można by nazwać zapotrzebowaniem społecznym – nigdy nie zaniedbywała. Coś napisanego tak ładnym językiem i z taką ilością różnorakich smaczków da się czytać wyłącznie dla nich; spójrzmy tylko na te opisy postaci i ich zachowań: jedna z współtowarzyszek podróży Hilary „w szarym podróżnym kostiumie i małym kapelusiku przypominała tłuściutką i zadowoloną kaczkę”[10], inna, „dama, o długiej, smutnej końskiej twarzy, wyglądała wybitnie po brytyjsku”[11] i „wszelkie hotele za granicą traktowała jako przywilej należny wyłącznie podróżującym Anglikom”[12], zaś jeden z panów wygłasza orędzie chyba żywcem zaczerpnięte z ówczesnej prasy zza żelaznej kurtyny: „Robotnicy, wolni i zjednoczeni, muszą być właścicielami środków produkcji, uwolnionymi od podżegaczy wojennych, od chciwych, nienasyconych kreatur, które świat zagarniają tylko dla siebie!”[13]). Mniej więcej od połowy, kiedy zmienia się sceneria i pojawia się więcej osób, wypowiadających podobnie napuszone ideologiczne frazesy, lektura staje się coraz cięższa do strawienia, aż do chwili, gdy na końcu nieznośnie banalnej sceny finałowej autorka puszcza do czytelnika oczko za pośrednictwem następującego dialogu:
„(…)Wysłałem Hilary Craven w podróż w nieznane, ale chyba co innego było jej dane.
Leblanc przez chwilę wyglądał na zbitego z tropu, ale wreszcie wykrzyknął:
- Aha! Tak! To Szekspir!
- Wy, Francuzi, jesteście bardzo oczytani – uznał Jessop”[14].
Nawiasem mówiąc, polski czytelnik nie ma szans dorównać francuskiemu wywiadowcy, bo zdanie, po którym Leblanc rozpoznaje odniesienie do Szekspira, tego odniesienia nie zawiera; na szczęście można sobie wyszperać w sieci tekst oryginalny pierwszego z cytowanych tu zdań: „I sent Hilary Craven off on a journey to a destination unknown, but it seems to me that her journey's end is the usual one after all." („…zdaje mi się wszakże, że zakończenie jej podróży jest takie, jak zwykle”). Taki, jak zwykle, czyli taki, o jakim pisze Szekspir w „Wieczorze Trzech Króli” – „Journeys end in lovers meeting” (dosłownie – bo nie mam w tej chwili pod ręką przekładu literackiego – „Podróże się kończą spotkaniem kochanków”).
Mam do Lady Agathy słabość, więc za te smakowitości, bez których powieść byłaby gorszą od „Tajemnicy Wawrzynów”, dodaję pół punktu. Ale i tak thrillerów w jej wykonaniu mam chwilowo dość…
[1] Agatha Christie, „Podróż w nieznane”, wyd. Wydawnictwo Dolnośląskie, 2001, s. 9.
[2] Tamże, s. 22-23.
[3] Tamże, s. 21.
[4] Tamże, s. 9.
[5] Tamże, s. 36.
[6] Tamże, s. 37.
[7] Tamże, s. 38.
[8] Tamże, s. 44.
[9] Tamże, s. 47.
[10] Tamże, s. 96.
[11] Tamże, s. 67.
[12] Tamże, s. 91.
[13] Tamże, s. 113.
[14] Tamże, s. 244.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.