Dodany: 13.06.2019 19:50|Autor: dot59
Dzień gorzki jak samo życie
Właściwie nie miałam zamiaru tej powieści czytać, bo widziałam jej ekranizację, skoro jednak w jakiś niezupełnie wytłumaczalny sposób znalazła się na mojej półce, głupio byłoby oddać nieprzeczytaną. Wiedziona więc poczuciem obowiązku, zasiadłam do niej z nastawieniem, że choć pamiętam, co było, to może się przy czytaniu na śmierć nie zanudzę. Nawet nie musiałam sobie zadawać specjalnego trudu: po pierwszych paru stronach wiedziałam, że jeśli mnie autor czymś niemiłym nie zaskoczy (bo przecież kamery nie wszystko musiały wiernie odzwierciedlić i na przykład język mógł być dużo bardziej wulgarny, niż na ekranie), to bez problemu dotrwam do końca. Doczytałam w ciągu, nomen omen, jednego dnia, a że postacie aktorów już mi się nieco w pamięci zatarły, kręciłam sobie w wyobraźni własny film. Film o tym, jak się ludziom czasem piekielnie nie udaje.
Ale kiedy Emma Morley i Dexter Mayhew („Dex i Em. Em i Dex”*) pewnego lipcowego dnia odbierają dyplomy ukończenia studiów, jeszcze nie wiedzą, jak bardzo może się nie udać, bo przecież są młodzi i cały świat do nich należy. Bo mają plany i marzenia, i aż nadto zapału do ich realizacji. Bo czują się w jakiś sposób wyjątkowi – tak jak szóstka bohaterów „Wyjątkowych” Wolitzer – a skoro tak, to wszystko się powinno wyjątkowo ułożyć, prawda? Nawet, jeśli należą do dwóch zupełnie różnych światów, różnicy między którymi nie zniweluje wykształcenie. Dex zacznie pracować, gdy go rodzice przycisną do muru; Em musi wziąć pierwszą posadę, jaka się nadarzy, żeby w ogóle mieć za co żyć. I choć się umówili, że się spotkają w każdą rocznicę owego pamiętnego dnia, w którym coś ważnego się skończyło i coś zaczęło – tak jak filmowi Harry i Sally, do których zresztą Ian, tymczasowy partner Emmy, nieprzypadkowo ich przyrówna – to szybko się zorientują, że ich drogi zaczną się coraz bardziej rozchodzić, choć przynajmniej jedno z nich desperacko pragnie, by było inaczej…
Bez względu na zakończenie – którego tu nie zdradzę – nie jest to tani romans. Żadne takie tam „los nieustannie rzuca im kłody pod nogi, a kiedy już wszystkie przeszkody pokonają, będą żyli długo i szczęśliwie”. Los zadziała tylko raz, w sposób, jakiego byśmy się najmniej spodziewali (najmniej, doprawdy? A co, nie znamy życia?...), a reszta – to oni sami i warunki, które już na początku wstępnie zdeterminowały ich późniejsze możliwości.
Bo gdyby Dex był tak mądry, jak jego matka, której liczba zer na koncie nie zdołała przyćmić trzeźwego osądu ludzi i zdarzeń…
Bo gdyby Em mogła sobie pozwolić na swobodne szlifowanie umiejętności potrzebnych do tego, co najbardziej chciała robić…
Gdyby jemu ktoś na samym początku powiedział, że nie nadaje się do tego zajęcia, które sobie „z braku laku” wybrał…
Gdyby jej czasem starczyło odwagi, żeby uwierzyć w siebie…
Ale z drugiej strony – kto to wie, a może akurat tak byłoby gorzej, bo nie staliby się TĄ Emmą i TYM Dexterem, którym towarzyszymy na przestrzeni osiemnastu lat, przez większość tego czasu zżymając się na niego, a jej współczując? Gdyby Emma została drugą Stephanie, kompetentną i w każdym calu poukładaną pracownicą dużego wydawnictwa, a Dex drugim Collumem, umiejącym bezbłędnie wyczuć, skąd wieje biznesowy wiatr i wstrzelić się w odpowiednie miejsce, czy jeszcze mieliby sobie coś do powiedzenia? Czy w ogóle znaleźliby czas na te coroczne spotkania, czy raczej chcieliby zapomnieć o tym jednym zwariowanym dniu (i nocy)?
I o tym właśnie jest ta powieść. O tym, że nic nie wiemy. Ani o sobie – na co nas stać, przed czym w decydującym momencie stchórzymy, jakie niespodziewane atuty chowamy w rękawie – ani o innych. O tym, że na ogół nie umiemy dokonywać wyborów, a jeśli nawet nam się zdaje, że umiemy, to jakieś jedno nieprzewidziane działanie dowolnego człowieka albo jeden zbieg zewnętrznych okoliczności może sprawić, że decyzja, która kwadrans, tydzień, rok wcześniej była słuszna, już taką nie będzie. O tęsknocie i marzeniach, które w gruncie rzeczy są motorem wszystkiego, co ważne, bo jeśli za niczym nie tęsknimy i o niczym nie marzymy, to nie chce nam się ani szukać, ani tworzyć…
Gdyby nie jeden zabieg kompozycyjny, który uważam za niespecjalnie udany – finałowe pomieszanie epizodów „przed” i „po” – oceniłabym „Jeden dzień” na pełną piątkę. Także dlatego, że – co mi się coraz rzadziej przytrafia – autentycznie się przy czytaniu wzruszyłam. Oczywiście, nie jest to wiekopomne arcydzieło, bo takich jest jednak niewiele, ale literatura przyzwoitej próby, tak realna i tak gorzka, jak samo życie.
*David Nicholls, "Jeden dzień", przeł. Małgorzata Mikosz, wyd. Świat Książki, 2011, s. 57.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.