Dodany: 13.04.2019 16:01|Autor: dot59
Gdyby łańcuch nie chrobotał, ktoś miałby zupełnie inne życie
Nie należę do ludzi skłonnych szafować maksymalnymi ocenami. Lektury, którym je przyznaję tylko ze względu na szczególne (dla mnie) walory emocjonalne, trafiają się raz, może dwa razy w roku. Pozostałe analizuję, czepiam się drobiazgów, wyważam plusy i minusy – i na ogół nawet bardzo pozytywne wrażenia przekładają się na notę ciut poniżej maksymalnego pułapu. Bo jednak w którymś miejscu autor trochę przynudził, bo wykazał skłonność do nadużywania jakiegoś wyrazu czy figury stylistycznej, bo korekta przepuściła garstkę irytujących błędów…
Tym większa więc moja radość i satysfakcja, gdy już po pierwszych paru stronach nabieram przeświadczenia, że jeśli tak będzie dalej, to w końcu z czystym sumieniem tę szóstkę wystawię – a w miarę kontynuowania (co na ogół zachodzi w szybkim tempie, bo tego rodzaju książkę trudno odłożyć; zabieram ją do auta na dziesięciominutową jazdę do sklepu, trzymam rozłożoną na kuchennej szafce, żeby podczas gotowania obiadu od czasu do czasu dać susa w bok i rzucić okiem choć na jeden akapit, a gdyby nie obawa przed zatłuszczeniem i zachlapaniem, czytałabym i przy posiłkach, i przy kąpieli…) to przeświadczenie ani na jotę nie słabnie.
Taką lekturą okazał się „Chrobot”. Gdyby mnie do niego nie zachęciły niezależnie od siebie aż trzy pokrewne czytelnicze dusze, pewnie też bym nań trafiła, ale kto wie, za ile miesięcy czy lat. A tak dobrze napisana książka zasługuje, żeby ją przeczytać i o niej napisać – zaraz, teraz, tu. Jest taka zwyczajna – i taka nadzwyczajna jednocześnie.
W połowie lat osiemdziesiątych XX wieku przyszło na świat mnóstwo dzieci. Między innymi Juanita w kolumbijskiej Buenaventurze, Reilly na farmie Imire w Zimbabwe (dawnej brytyjskiej Rodezji), Marggie w wiosce Nyize w Ugandzie, Mika na peryferiach fińskiego miasteczka Kajaani, Kanae w Kanagawa niedaleko Tokio, Casey w Springfield na Środkowym Zachodzie USA i Madhuri w ubogiej dzielnicy Baranagar, miasta wchodzącego w skład aglomeracji Kalkuty. „Chrobot” to codzienne życie tych siedmiorga, od kiedy pamiętają, aż po dzień dzisiejszy. Rodzice: jakże rzadko towarzyszący dorastaniu swoich dzieci – bo jedni w pracy od rana do wieczora, inni nieobecni, czy to czasowo, czy na stałe (tylko rodzina Traversów z farmy w buszu prawie się nie rozstawała, póki potomstwo nie było gotowe, by na chwilę wyruszyć w świat). Dziecięce zabawy: dla jednych niczym nieskrępowane, dla innych ograniczone konwenansem lub szczególnymi warunkami, a przez jeszcze innych prawie nieznane, bo tam, gdzie żyje się najtrudniej, każdy członek rodziny, odkąd potrafi ustać na nogach i zrozumieć polecenia, ma najpierw wypełnić swoje obowiązki: nazbierać surowca na opał lub na obiad, przynieść wody (nie nalać z kranu, tylko przynieść – z rzeki, „w plastikowych baniakach przez las”[1] albo z publicznej studni, jednej na kilkadziesiąt rodzin, gdzie trzeba odczekać w kolejce „godzinę, dwie”[2]). Posiłki: w jednym domu trzy razy dziennie podane na stół, urozmaicone, smaczne, estetyczne, obfite i jeszcze w przerwach przegryzane słodyczami, w innym raz, najczęściej w kółko to samo i dobrze, jeśli starczyło dla wszystkich. Szkoła: dla kogoś przykry przymus, tłumiący indywidualność albo zawadzający w uzyskaniu samodzielności („nie nauczy, jak gotować, sprzątać, rozpalać w palenisku, jak znaleźć pracę”[3]), dla innego upragniony luksus – jeśli w ogóle osiągalny, to kosztem ogromnych wyrzeczeń rodziny albo poprzez czyjś akt filantropii – a znów dla kogoś innego taki sam etap w życiu jak każdy inny, ani szczęście, ani nieszczęście. Pierwsza miłość (jeśli była, bo to wcale nie takie oczywiste, są środowiska, w których, zanim się do niej emocjonalnie dojrzeje, już się zdążyło zmienić stan cywilny), pierwsze zarobione pieniądze (czasem wcale niecenione, bo nawet „jak będzie źle, rodzice pomogą. (…) są jeszcze zasiłki socjalne, przez rok spokojnie można żyć na koszt państwa”[4], a czasem urastające do rangi przepustki do lepszego życia: lepszego o jeden rok nauki, o jeden posiłek więcej, o lodówkę lub o telefon, bez którego niełatwo szukać pracy), pierwsze „dorosłe” lokum (czasem ani samodzielne, ani własne, ot, „jedna izba na troje, dzielona z teściem”[5], albo „namiot z brezentu na wiązanych sznurkiem patykach”[6] na wynajętym skrawku ziemi). Pierwsze porażki i pierwsze sukcesy. Ślub (albo nie), narodziny dzieci (albo nie), awans albo utrata pracy, powrót w rodzinne strony albo wyjazd gdzieś całkiem daleko… Takie całkiem zwykłe życie, dla każdego trochę inne.
Inne, bo urodził się w innym kraju, w innej grupie społecznej, w innej rodzinie. Dla Miki rozstanie się rodziców było stosunkowo niewielką traumą, głównie emocjonalną, dla Caseya większą, dla Juanity i Marggie niemal katastrofą ekonomiczną. Kanae przez trzydzieści lat robiła wyłącznie to, czego od niej wymagały niepisane reguły, Reilly prawie wyłącznie to, co chciał (bo też tak mądrze go wychowano, że chciał głównie tego, co i tak by go nie ominęło!). Gdyby to nie Casey, lecz Marggie albo Madhuri zachorowała na chłoniaka Hodgkina, bohaterów tej książki mogłoby być tylko sześcioro, bo nawet zakładając, że akurat miałaby dostęp do lekarza, który by chorobę rozpoznał i do szpitala, gdzie by ją można leczyć, osłabiony głodem i ciężką pracą organizm pewnie by się poddał. Gdyby w Kolumbii nie rządziła mafia narkotykowa, a w Ugandzie i Zimbabwe dyktatorzy… Gdyby…
Ile jeszcze tych „gdyby” pokieruje wypadkami w życiu każdego z tych siedmiorga młodych ludzi, któż zgadnie, ale i to, czegośmy się do tej pory o nich dowiedzieli – choć autor trzeźwo zauważa, że „to tylko wycinek. (…) A ilu tych wycinków nie widzimy, bo nam ich ktoś nie pokazał, bo akurat na tamte trafiliśmy”[7] – wystarczająco jasno nam uświadamia, jak bardzo los człowieka jest zdeterminowany czynnikami, na które ów człowiek zupełnie nie ma wpływu.
On nie ma, ale czy na pewno nikt z nas? Bo oczywiście, ani w pojedynkę, ani nawet skrzyknąwszy gromadę przyjaciół nie skanalizujemy przedmieść hinduskich miast, żeby mieszkańcy przestali spędzać godziny w kolejce do jedynego w dzielnicy źródła wody przy akompaniamencie nieustannego chrobotu łańcucha o cembrowinę (stąd, notabene, tytuł książki), ani też nie sprawimy, żeby na subsaharyjskich pustkowiach ziemia dawała bogatsze plony. Wątpię także, by – co autor zdaje się dość jasno sugerować – zaprzestanie przez Europejczyków i mieszkańców Ameryki północnej picia kawy sprzedawanej w sieciówkach podniosło kwoty, jakie owi producenci płacą za dostawę południowoamerykańskim i afrykańskim farmerom, a bojkotowanie sklepów sieci odzieżowych (swoją drogą, można kawy nie pić i dalej żyć, ale na co zamienić ubrania w cenach przystępnych dla naszej kieszeni? Na własnoręcznie szyte z własnoręcznie uprawianego lnu i/lub własnoręcznie strzyżonej wełny odzienie w stylu prasłowiańskim czy pragermańskim?) sprawiło, że wpłyną one na warunki pracy w zakładach swoich dalekowschodnich podwykonawców, do niemożliwości wyzyskujących zastraszonych pracowników; nie, to co najwyżej spowoduje, że splajtują, przestając płacić w ogóle. Zgoda. Ale jest coś takiego, jak opinia publiczna i świadomość społeczna, w naszych czasach obie nieco łatwiejsze do kształtowania za pośrednictwem ogólnie dostępnych mediów. Jeśli o czymś nie wiemy, to coś jakby dla nas nie istniało; jeśli wiemy, może nadejść taki moment, że zyskamy wpływ na to zjawisko, choćby oddając głos na posiedzeniu zarządu firmy, choćby wypowiadając się na forum internetowym czy dorzucając swoje dwa grosze do zbiórki na konkretny cel. Albo nawet tylko nie gardząc sąsiadem czy szkolnym kolegą, który nie doskoczył do poziomu, na jakim w naszym małym światku ustanowiono granicę między „wygranymi” a „przegranymi”…
Można by jeszcze długo o tym, jakie myśli nasuwają się czytelnikowi podczas lektury. Każdy pewnie będzie miał swoje przemyślenia, może nieco odmienne. Natomiast ich zakres i rodzaj nie zmieni tego, że opowieść Michniewicza jest po prostu świetna – i pod względem konstrukcyjnym (niemal widzimy nieistniejącą kamerę, jak jej obiektyw przystaje na danym poziomie czasowym/ tematycznym, przesuwając się z miejsca na miejsce, tu rejestrując jedną scenę, tam dwie, potem znów wędruje kawałek po osi czasu i znów krąży, z Kolumbii do Indii, z Indii do Finlandii, z Finlandii do USA i tak dalej…), i fabularnym, i językowym. To zdecydowanie jedna z najlepszych książek reporterskich, jakie czytałam.
[1] Tomasz Michniewicz, „Chrobot”, wyd. Otwarte, 2018, s. 25.
[2] Tamże, s. 33.
[3] Tamże, s. 97.
[4] Tamże, s. 248.
[5] Tamże, s. 78.
[6] Tamże, s. 324.
[7] Tamże, s. 448.
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.