Dodany: 18.01.2019 14:05|Autor: dot59Opiekun BiblioNETki

Nikt nie zauważył...


"Był sobie chłopczyk" to świetny i bardzo profesjonalnie zrobiony reportaż o dramatycznej sprawie kryminalnej sprzed kilku lat. Nie ma chyba człowieka, który by nie pamiętał podawanej w mediach przerażającej wieści o chłopczyku znalezionym w stawie pod Cieszynem. Ja pamiętam szczególnie, bo zanim mnie o tym powiadomiła telewizja, sama widziałam z okna samochodu krzątających się przy brzegu mężczyzn w policyjnych kurtkach i leżącą na płachcie figurkę, która na pierwszy rzut oka zdawała się lalką-bobasem; ale czy policja poświęciłaby tyle uwagi lalce? Kiedy do mnie dotarło, że raczej nie, przeleciał mi po plecach zimny dreszcz. I przelatywał jeszcze wielokrotnie, gdy usłyszałam – wystarczająco już straszne – potwierdzenie swojego domysłu, a potem informacje: że nie ma tego dziecka wśród poszukiwanych zaginionych; że nie utonęło w stawie przypadkiem, lecz zostało tam wrzucone po śmierci, śmierci, dodajmy, wyjątkowo koszmarnej, bo doznany uraz sprawił, że zabierała je powoli, wśród okropnych cierpień; że pochowano je w obcym miejscu, bez własnego imienia i nazwiska; że mijają miesiące, a nadal nikt nie wie, kim był bezimienny "Jasio"...

Jak to możliwe, że do czegoś podobnego doszło? Nawet nie chodzi o pobicie ze skutkiem śmiertelnym, bo choć normalny człowiek nigdy nie zrozumie, jak można bezbronną istotę "dyscyplinować" ciosem pięścią czy kopniakiem, to i tak wie, że co roku kilkoro dzieci w Polsce (a ile na świecie?...) pada ofiarą takich czynów. Skoro ktoś życia cudzego aż tak nie szanuje, nawet gdy to życie z własnej krwi i kości, to brak szacunku dla pozbawionego życia ciała też nie dziwi. Jakim jednak cudem przez niemal dwa lata nikt nie zauważył, że z sąsiedztwa czy też spośród krewnych ubyła jedna osoba – nieduża, niegłośna, to prawda, ale przecież fizycznie do tej pory istniejąca! – a jeśli zauważył, to nie wyciągnął z tego żadnych wniosków?!

Na to pytanie stara się autorka odpowiedzieć, analizując krok po kroku działania policji – dopiero z tej perspektywy widać, na jak szeroką skalę zakrojone – a potem dzieje rodziny, w której doszło do tej tragedii. Albo raczej należałoby powiedzieć: która cała była jedną wielką tragedią. Bo przecież, wyjąwszy nieliczne przypadki, gdy w kimś nagle objawi się niepodejrzewana agresja na skutek ostrego ataku choroby psychicznej, żadne zło nie dzieje się bez przyczyny. Prymitywizm uczuciowy, brak hamulców moralnych czy może tylko brak rozeznania, co złe, a co dobre, skłonność do przemocy i do instrumentalnego traktowania innego człowieka - to wszystko się przenosi z pokolenia na pokolenie; niekoniecznie za pośrednictwem genów, raczej wdrukowanych od małego wzorców. Dziecko nieznające miłości nie będzie prawdopodobnie umiało kochać jako dorosły, w najlepszym razie potraktuje własne dzieci jak dzikie zwierzę – wykarmi, poczeka, aż staną na nogach, a potem niech sobie same radzą – ale może być gorzej. Jak widać na załączonym obrazku... Trudno właściwie potępiać Beatę R., że nie dała dzieciom tego, czego sama nie otrzymała. To nie pierwsza taka matka i nie ostatnia. Ale co myśleć o niej i o jej partnerze, wiedząc, że przecież nie mogli sobie nie zdawać sprawy z tego, co zrobili – pobity malec kulił się, jęczał, słabł z godziny na godzinę, a oni spokojnie zajmowali się swoimi sprawami...; że kiedy już na pomoc było za późno, z zimną krwią martwego synka ubrali, wrzucili do bagażnika – na tylnych siedzeniach sadzając dwójkę pozostałych dzieci – wywieźli sto kilometrów od miejsca zamieszkania i wyrzucili jak worek śmieci...; że później tyle pomysłowości włożyli w ukrywanie zniknięcia Szymonka przed krewnymi, sąsiadami, personelem przychodni i MOPS-u...? Nieważne w gruncie rzeczy, które z nich zadało ów finałowy cios, i czy to był kopniak, czy uderzenie pięścią; zrekonstruowane przez autorkę fakty wskazują, że oboje byli siebie warci, że nawet kłamiąc, patrzyli tylko na to, jak tę drugą osobę obciążyć. Ważne to, że my jako społeczeństwo nie jesteśmy w stanie zapobiec takiemu bestialstwu. Jak widać, nie pomoże ani nadzór instytucjonalny (często tylko teoretyczny, bo jeśli ktoś ma drzwi zamknięte, pracownik przez nie siłą nie wejdzie), ani nawet odbieranie dzieci z patologicznych rodzin i umieszczanie ich w rodzinach zastępczych.

Opowieść Ewy Winnickiej uświadamia nam to z przerażającą ostrością i skłania do namysłu, co my jako sąsiedzi, personel medyczny czy socjalny jesteśmy w stanie zrobić, by choć co któremuś podobnemu dramatowi zapobiec. Nie, gotowej odpowiedzi nam nie dostarcza, bo chyba jej nie ma - to, co dla jednego zdawałoby się logicznym narzędziem prewencyjnym, drugi poczyta za opresję w stosunku do obywatela, co jeden uzna za skuteczną karę, dla innego będzie naruszeniem praw człowieka - ale porusza w nas sumienie. Mocno. I w doskonałym stylu.

(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.

Wyświetleń: 2552
Dodaj komentarz
Przeczytaj komentarze
ilość komentarzy: 3
Użytkownik: lutek01 25.01.2019 02:44 napisał(a):
Odpowiedź na: "Był sobie chłopczyk" to ... | dot59Opiekun BiblioNETki
Dot, to bardzo dobry tekst.

Ja też tak odebrałem tę książkę. Reportaż krótki i prosty ale wielowymiarowy.
Z jednej strony jest to próba zwrócenia choćby odrobiny godności temu dziecku po śmierci, której ono nie zaznało za życia, poprzez opisanie tego, co musiało przejść;
z drugiej strony opis pracy policji i zaangażowanych w nią osób (bardzo mnie poruszyło to, że funkcjonariusze badający tę sprawę byli tak mocno zaangażowani emocjonalnie, choć z drugiej strony dlaczego nie - to przecież też ludzie);
z trzeciej strony próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego nikt tego nie zauważył (to pytanie każdy sam sobie może postawić - czy ja bym zauważył, gdyby z mojego podwórka nagle zniknęło dziecko, i jeszcze dalej - czy bym w jakikolwiek sposób zareagował);
i w końcu z czwartej strony - to co również podkreśliłaś w swojej recenzji - o tym, że traumy się w pewien sposób dziedziczy i przenosi dalej. Próbowałem znaleźć w tej książce jakichś szczęśliwych członków tej rodziny - nie znalazłem żadnych. Jedna wielka czarna wyspa wyrzutów, braku okazywania uczuć, akceptacji i Bóg wie czego jeszcze, wszystko rozlało się na całą rodzinę, a pochodzi od jednej kobiety, która sama doświadczyła traum. W epoce, w której tak łatwo ferujemy wyroki i hejtujemy, warto zdać sobie sprawę, że zło nie bierze się z powietrza.

Tak sobie jeszcze pomyślałem, że czytając ostatni akapit Twojej recenzji przypomniałem sobie książkę Polski hydraulik i inne opowieści ze Szwecji (Zaremba Bielawski Maciej (Zaremba Maciej)) poruszająca między innymi temat przewrażliwienia Szwedów na punkcie spraw socjalnych oraz recenzja Joyuse Nie taki raj jak się wydaje, a szczególnie toczona pod nią dyskusja w tym temacie. Pozwolę sobie przekleić fragment z książki cytowany w recenzji:

>>"Na co mamy patrzeć". Cztery osoby w skupieniu wpatrują się w ekran telewizora. Widać puste pomieszczenie, na krześle pośrodku pięcioletnia dziewczynka. Są lata dziewięćdziesiąte, znajdujemy się w sądzie w Norrlandii. Urząd gminy zarzucił czeskiej matce uchybienia wychowawcze. Chce umieścić dziecko w rodzinie zastępczej, kaseta wideo stanowi ostatni z szeregu dowodów. "To na co mamy patrzeć?" - powtarza sędzia. "Czy Sąd nie widzi, jak dziecko jest ubrane?". Sąd, który wypatrywał sińców i zadrapań, teraz odnotowuje czerwone kozaczki, białą koronkową bluzeczkę, plisowaną spódniczkę, a we włosach kokardę wielkości tropikalnego motyla. To, w co czeskie matki na prowncji ubierają w niedzielę swoje córki. "I czego ma to dowodzić?" - pyta przewodniczący, teraz już posępniejszym tonem. "Przecież to dziecko będzie szykanowane, jeśli pojawi się tak ubrane w przedszkolu - wyjaśnia gmina. - Co dowodzi, że matka nie rozumie potrzeb dziecka".
Tym razem do ustanowienia rodziny zastępczej nie doszło. Być może nagranie sprawiło, że sąd ujrzał sprawę w nowym świetle. * str. 277-278<<
Użytkownik: dot59Opiekun BiblioNETki 27.01.2019 08:34 napisał(a):
Odpowiedź na: Dot, to bardzo dobry teks... | lutek01
Tak, ten fragment też pamiętam, wydał mi się tak straszny, że aż groteskowy. Podobnie jak obejrzany dużo wcześniej dość stary amerykański film (tytułu ani reżysera tradycyjnie nie pamiętam; akcja musiała się toczyć góra w latach 80, bo z treści wynika, że wówczas nawet w USA nie było powszechnego dostępu do technologii cyfrowych) o kobiecie, której odebrano dzieci na skutek donosu fotografa wywołującego jej amatorskie zdjęcia. Na fotkach widniało kilkoro bobasów gdzieś do 4 roku życia - nie jestem pewna, czy wszystkie jej, czy jedno było sąsiadki/kuzynki - ganiających nago po trawniku, kąpiących się w dmuchanym basenie, a może nawet w wannie. Potem odbył się długi i traumatyczny proces, zakończony ostatecznie powrotem dzieci do domu, ale co ta matka w międzyczasie przeżyła! U nas z kolei czytałam kilka lat temu artykuł, jak zamierzano odebrać dziadkom prawa do opieki nad wnuczkiem z powodu, że był on chorobliwie otyły. Więc mam przekonanie, że takich rzeczy nie należy, ba, nie wolno robić "z automatu" - można w ten sposób strasznie skrzywdzić kochającą się rodzinę, która w dobrej wierze popełnia błąd wychowawczy czy nawet nie błąd, ale jakiś krok niestosowny z punktu widzenia obcych. A z drugiej strony nie mam pojęcia, jak w takim razie zapobiec przypadkom maltretowania, molestowania czy deprawacji dzieci w rodzinach rzeczywiście patologicznych. Tym bardziej, że mam wrażenie, że tam, gdzie rzeczywiście dzieje się coś bardzo złego, to wcale nie pozostaje tak bardzo na widoku - jak widać i z historii Szymonka.
Bo tak się zastanawiałam po poruszeniu przez Ciebie tej kwestii, jak ja bym zareagowała na zniknięcie dziecka z sąsiedztwa. Nawet zauważyć bym nie musiała, bo kiedy mieszkałam przez kilka lat w 11-piętrowym dwuskrzydłowym bloku, zdążyłam poznać całe rodziny co najwyżej 1/3 sąsiadów, głównie mających dzieci w zbliżonym wieku, bo się z nimi spotykałam w piaskownicy, pod przedszkolem itp. Gdybym jednego z nich przez dłuższy czas nie widziała, pewnie bym matkę zagadnęła "a co tam słychać u Jasia/Małgosi". I gdybym uzyskała odpowiedź, że jest np. u dziadków na wsi, całkowicie by mnie to uspokoiło, bo sama w wieku przedszkolnym też spędzałam u dziadków po parę miesięcy. A gdybym jeszcze widziała, że rodzice nieobecnego dziecka są życiowo niezaradni, pewnie w duchu westchnęłabym z ulgą, myśląc, że może dziadkowie się nim lepiej zaopiekują...
Użytkownik: lutek01 30.01.2019 00:31 napisał(a):
Odpowiedź na: Tak, ten fragment też pam... | dot59Opiekun BiblioNETki
Tak, ja doszedłem do takich samych wniosków. Niestety ale tak po prostu jest (coraz częściej), że nie wiemy, kto żyje wokół nas i w jakiej konstelacji rodzinnej. Ja po przeprowadzeniu się prawie trzy lata temu na nowe miejsce właściwie nie bardzo wiem, kto mieszka piętro wyżej i niżej ode mnie. Nie wiem, jak się nazywają sąsiedzi za ścianą. Wiem, jak wyglądają, mówimy sobie dzień dobry. To wszystko. I wcale nie mam poczucia, że coś ze mną jest nie tak - teraz tak po prostu jest. Wprawdzie nie żyjemy w Nowym Jorku czy innym wielkim mieście, gdzie panuje totalna anonimowość (przynajmniej tak mi się wydaje, nigdy nie żyłem w Nowym Jorku), ale też nie mieszkamy w afrykańskich wioseczkach, gdzie życie w społeczności plemiennej wymusza dobre poznanie wszystkich członków tejże społeczności.

Myślę, że nie można dać się zwariować i trzeba trochę ufać zdrowemu rozsądkowi i swojej własnej intuicji.
Mimo że nie znam sąsiadów wokół, wychodząc kiedyś do pracy usłyszałem niepokojące jęki w jednym z mieszkań. Zadzwoniłem do drzwi obok - nikogo nie było, do następnych - skutek taki sam. W końcu ktoś otworzył. Sąsiad powiedział, że w tym mieszkaniu, skąd dochodzą te odgłosy, mieszka starsza kobieta z demencją, która ma różne dolegliwości i czasami właśnie jęczy i że trzeba w takich sytuacjach zadzwonić do dozorczyni, bo ona ma telefon do syna i do niego dzwoni, syn przyjeżdża i zajmuje się matką. Taki też był przebieg wypadków w tej sytuacji. Nie wiem, czy pomogłem, stan tej pani chyba nie był zagrażający życiu, ale w jakiś sposób się ucieszyłem (nie wiem, czy to dobre sformułowanie), że mimo iż mi się spieszyło, jednak się zatrzymałem pod tymi drzwiami, posłuchałem i coś zrobiłem. Do dziś nie wiem, jak ta pani się nazywała (dziś już nie żyje), syna nie widziałem na oczy, a jednak mimo, że żyję w bloku otoczony ludźmi, o których nic nie wiem, instynkt (?), intuicja (?), sam nie wiem jak to nazwać, podpowiedział mi co zrobić. Kiedy później rozmyślałem o tej sytuacji, bardzo budujące wydało mi się też, że ta minispołeczność klatkowa zbudowała jakiś rodzaj systemu przekazywania informacji o problemie oraz o tym, co z nim zrobić, kiedy wystąpi (do kogo zadzwonić itp.). To daje nadzieję, że jest jakaś przeciwwaga do zła, chociażby takiego, jakie jest opisane w książce Winnickiej.
Legenda
  • - książka oceniona przez Ciebie - najedź na ikonę przy książce aby zobaczyć ocenę
  • - do książki dodano opisy lub recenzje
  • - książka dostępna w naszej księgarni
  • - książka dostępna u innych użytkowników (wymiana, kupno)
  • - książka znajduje się w Twoim schowku
Patronaty Biblionetki
Biblionetka potrzebuje opiekunów
Recenzje

Użytkownicy polecają:

Redakcja poleca: