Rok 2018 to był dziwny rok. Przede wszystkim zaczął się od ciężkiego kryzysu na kilku polach. Przeczytanie czegokolwiek szło mi jak po grudzie, nic mi się nie podobało, porzuciłam w trakcie (czasem w połowie, a czasem po jednym zdaniu) jakąś absolutnie niedorzeczną liczbę książek, nie chciało mi się wypowiadać ani nawet logować, i wszystko było ogólnie złe. Na szczęście ten przykry stan opuścił mnie mniej więcej w połowie roku, czemu zawdzięczam to, że udało mi się przeczytać w sumie 91 książek (z czego 8 to powtórki), a 36 z nich (a więc nieco ponad 1/3) była co najmniej bardzo dobra. Wystawiłam też jakąś rekordową liczbę szóstek, bo aż 8 i całkiem możliwe, że nie w każdym przypadku była to ocena srogo zawyżona. Najczęściej czytanym gatunkiem były tym razem kryminały, ale niemal łeb w łeb z literaturą zagraniczną i polską.
Do grona autorów, których zamierzam śledzić lub lepiej poznać dołącza Adam Silvera, Eliza Orzeszkowa, Margaret Mazzantini oraz Erle Stanley Gardner. Za to ostatecznie żegnam Stephena Kinga i Michała Witkowskiego, gdyż nic nie przemawia za tym, żebyśmy się mogli kiedyś polubić. Odpuszczam też Sapkowskiego i Pratchetta - chociaż ich książki mi się podobały, to jakoś nie ciągnie mnie do kontynuowania cyklów, oraz Jodi Picoult, bo skończyła się na Kill'em All. Nie przeczytałam w tym roku ani jednej książki Borysa Akunina i obawiam się, że to będzie już permanentny stan, gdyż w międzyczasie straciłam całe serce, które miałam do jego twórczości. RIP Fandorin, byłeś moją pierwszą literacką miłością.
Kandydatów do miana najlepszej książki roku było sporo (połowa pochodzi z listopada - to był świetny miesiąc) i nie sposób wybrać jednej, bo każda miała w sobie coś wyjątkowego, a wszystkie razem tworzą doskonałą całość, trudną do zapomnienia.
*
More Happy Than Not: Raczej szczęśliwy niż nie (
Silvera Adam)
jest dużo bardziej poruszającą i dającą do myślenia historią niż się wydaje na pierwszy rzut oka, z niesamowitym zwrotem akcji, a Adam Silvera ma szansę wyrosnąć na mojego ulubionego autora całkiem nieszablonowych książek młodzieżowych (kolejna wychodzi w przyszłym roku i nie mogę się już doczekać ;), i pomińmy tu fakt, że raczej nie mogę się już zaliczać do młodzieży);
*
Zabić drozda (
Lee Harper)
porusza ważny temat w lekkiej formie opowieści o dzieciństwie, utrzymanej w nieco wakacyjnym klimacie i pozbawionej napuszonego moralizatorstwa, a przy tym ma jednego z lepszych ojców, jakich można spotkać w literaturze;
*
Nie przed zachodem słońca (
Sinisalo Johanna)
to "Jak wytresować smoka" w wersji z trollem, a taka historia nie może się nie udać, zwłaszcza w tak osobliwym ujęciu jak tu, doprawionym trafnymi obserwacjami na temat relacji międzyludzkich;
*
Eleonora i Park (
Rowell Rainbow)
to zdecydowanie najbardziej urocza historia szkolnej miłości, jaką czytałam w tym roku, a przy tym zawiera najbardziej wiarygodny opis szkolnej przemocy, z jakim miałam do czynienia;
*
Blask (
Mazzantini Margaret)
to przepiękna opowieść o niespełnieniu i o miłości, która przynosi dużo więcej bólu niż szczęścia;
*
Nocny słuchacz (
Maupin Armistead)
był zaskoczeniem pod każdym względem, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jego (moim zdaniem haniebnie zaniżoną) biblionetkową ocenę - świetnie łączy w sobie powieść obyczajową, psychologiczną i elementy thrillera, zadając przy okazji bardzo ważne pytanie;
*
Falbanki (
Siesicka Krystyna)
przedstawiają rodzinę, którą chciałoby się osobiście odwiedzić, mimo tego, że daleko jej do ideału;
*
Siedem szklanek (
Zych Magdalena)
to książka niemalże doskonała, ma rewelacyjnego głównego bohatera (nawet jeśli w "prawdziwym" życiu prawdopodobnie nie dałoby się go znieść) i bardzo przemyślaną, ciekawą formę.
Po stronie zaskoczeń należy zapisać literaturę faktu jako taką, a dokładniej to, że to też są książki, które można czytać i nie usypiać, a mózg się przy tym nie gotuje z przegrzania. A przy okazji mogę łączyć przyjemne z pożytecznym, bo całkiem sporo reportaży traktuje o zbrodniach i zbrodniarzach, a to temat, który mnie żywo interesuje. Zdecydowana większość z przeczytanych przeze mnie reportaży była co najmniej ponadprzeciętna, a do ścisłej czołówki należą:
*
Nie oświadczam się (
Łuka Wiesław)
- to historia jednej z najbardziej zdumiewających zbrodni w historii polskiej kryminalistyki, nie tylko z powodu bestialstwa sprawców, ale przede wszystkim wpływu jaki wywierali na świadków i prowadzone śledztwo;
*
Był sobie chłopczyk (
Winnicka Ewa)
- to bardzo przejmująca (i jeszcze stosunkowo świeża) historia anonimowego chłopca, którego zwłoki wyłowiono z rzeki i drogi, którą przebyli śledczy, aby odkryć jego tożsamość i ukarać winnych jego śmierci;
*
Brunatna kołysanka: Historie uprowadzonych dzieci (
Malinowska Anna)
- to zbiór historii germanizowanych dzieci, które dziś są już ludźmi w podeszłym wieku, a w dużej części nadal nie są pewni swojej własnej tożsamości.
Grono moich literackich przyjaciół zasilają
Muminki z wszystkimi krewnymi, znajomymi i ciotką Paszczaka. Okazało się, że to znacznie bardziej urocze i kochane stworzenia niż zapamiętałam z dzieciństwa. Poza tym podziwiam ich stoickie podejście do życia i łatwość adaptacji do nagle zmieniających się warunków bytowych - nie wiem czy cokolwiek jest w stanie sprawić, żeby mieszkaniec Doliny Muminków wpadł w panikę, ale na pewno nie jest to nic tak przyziemnego jak kometa uderzająca w ziemię, wybuch wulkanu, wielka powódź, czarodziej niewiadomego pochodzenia i zamiarów ani nawet Buka. Muminki nadawałaby się na mema z cyklu "keep calm" :).
Wszelką dobroć mamy już za sobą, teraz pora przejść do rzeczy mniej przyjemnych. Niech ryczy z bólu ranny łoś!
W kategorii "gniot roku" konkurencja była właściwie żadna. Zdarzały się, owszem, książki słabsze, nędzne, nudne, rozczarowujące czy uwłaczające rozumowi i godności człowieka, ale poważny kandydat do tego haniebnego miana był tylko jeden. Co prawda zjechałam już trochę tę książkę w zbiorczej czytatce rocznej, ale że się jeszcze nie wystrzelałam do końca, to sobie ulżę, żeby mi się jad nie odkładał na wątrobie, bo to chyba niezdrowe.
Proszę państwa - będę teraz szkalować
Lubiewo (
Witkowski Michał (ur. 1975))
, czyli zdecydowanie najgorszą książkę jaką miałam nieszczęście przeczytać w tym roku, a im dłużej o tym myślę, tym bardziej mam wrażenie, że również jedną z najgorszych na jakie się natknęłam w życiu.
A zaczęło się całkiem niewinnie, od pewnej PMki, która zaowocowała mniej więcej takim dialogiem:
- Niedźwiedziu, jak to możliwe, że jeszcze nie czytałaś Witkowskiego?!
- Nie czytałam Witkowskiego, bo jakoś nie lubię gościa.
- Ale on pisze dobre książki, weźże przeczytaj!
- ...(głośne westchnienie i parę przewrotów oczami) No dobra, potrzymaj mi piwo, zaraz wracam.
Ogólnie, standardowa procedura polecankowa, nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Tymczasem okazało się, że "Lubiewo" to książka fenomenalna i chodzi w niej głównie o to, że przez 400 stron różni ludzie ssą sobie nawzajem różne części ciała w zmieniających się okolicznościach przyrody. Ewentualnie chcą, żeby ktoś im coś possał. A najczęściej chcą possać komuś. Najbardziej fascynującą rzeczą w "Lubiewie" jest to, że można tę książkę otworzyć w dowolnie wybranym losowym miejscu i niemal na pewno natrafi się na jakąś scenę ssania czegoś komuś. Tylko tak mi się wydaje, że jak się chce napisać 400 stron książki o ssaniu, to warto sobie wcześniej odpowiedzieć na pytanie "ale po co?". A mam wrażenie, że u Witkowskiego ta odpowiedź brzmi: "bo to jest taaaaakie kontrowersyjne". Przede wszystkim jest to jednak nudne, tak koszmarnie nudne, że ojeju jeju, bo poza ssaniem i przekleństwami wiele więcej w tej książce nie znalazłam.
Podobno tam są jakieś ambitne rzeczy, nawiązania do Dekameronu i różnych klasyków literatury, których ja (będąc plebejuszem bez gustu) nawet nie kojarzę z nazwiska - wierzę w to, że to wszystko tam jest i że jest to błyskotliwe, i w ogóle sama dobroć i rodzynki w czekoladzie, niemniej ja tego nie widzę. A to chyba nie powinno być tak, że największa wartość książki jest czytelna tylko dla literaturoznawców i świrniętych polonistów, a reszta plebsu może iść się bujać na drzewo, bo nie rozpoznaje aluzji i w zamian dostaje książkę o kulcie fallusa, w której zdanie bez wulgaryzmu jest zdaniem straconym.
Moje największe rozczarowanie jest jednocześnie moim największym wstydem i chyba nie powinnam się do tego publicznie przyznawać, gdyż jest to książka, którą ceni i uwielbia każdy Biblionetkowicz oraz jego pies, kot tudzież morska świnka, i ja mam poważne podejrzenia, że coś jest ze mną mocno nie tak, skoro nie potrafię podzielić tych zachwytów. Książka, którą mam na myśli to
Kwietniowa czarownica (
Axelsson Majgull)
i powieści Majgull Axelsson ogółem. Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem z czego to wynika, ale mimo że uważam jej książki za bardzo dobre, to czuję do opowiadanych przez nią historii jakiś dziwny dystans, nie poruszają mnie tak jak powinny czy tak jakbym się spodziewała po komentarzach. Zupełnie jakbym patrzyła na wszystko przez szybę, wszystko przechodzi obok mnie i zupełnie mnie nie dotyka. Nie rozumiem, dlaczego tak się dzieje, ale bardzo obojętnie mi się to czyta i trochę mi z tym źle.
A teraz trochę mniej książkowo, a bardziej towarzysko.
Zdecydowanie jednymi z najbardziej przełomowych wydarzeń ubiegłego roku były śląskie spotkania biblionetkowe (w ilości aż dwóch, z perspektywą na więcej), na które się w końcu heroicznie odważyłam, po ponad dwóch latach czajenia się jak szczerbaty na suchary. Do tego desperackiego czynu ostatecznie popchnął mnie narastający nastrój Apokalipsy i realna perspektywa, że wkrótce wszyscy umrzemy, więc trzeba się spieszyć kochać ludzi. Jak widać, optymistą jestem z natury.
Było do doświadczenie jednocześnie:
a) przyjemne: nawet pomimo tego, że przez cały poprzedzający tydzień miałam takie nerwobóle, że byłam pewna iż mi rośnie jakiś potężny wrzód, a pierwsze pół godziny spędziłam w przerażeniu, zastanawiając się, co ja właściwie zrobiłam najlepszego, i obmyślając plan ucieczki;
b) zaskakujące: bo nigdy się nigdzie nie spotkałam z tak pozytywnym przyjęciem;
c) bolesne: bo w końcu zrozumiałam cały tragizm posiadania stosika pożyczankowego - ja z tych wszystkich książek w wolnych chwilach buduję fort bojowy, a w chwilach pozostałych załamuję nad nimi ręce w gestach bezsilnej rozpaczy.
No dobrze, ta czytatka jest zdecydowanie za długa i chyba też niezbyt ciekawa, ale fajnie mi się ją pisało, a na co dzień mało mówię, to mogę sobie chociaż popisać :D. Prawdopodobnie mało kto dotarł do tego miejsca - a jeśli dotarł, to gratuluję samozaparcia, należy się medal za wytrwałość oraz moje najszczersze życzenia samych miłych rzeczy w roku 2019, mnóstwa świetnych książek, oby Biblionetka rosła w siłę, a ludziom żyło się weselej. I do zobaczenia za rok :)
*Nieco bardziej szczegółowo o wszystkich wspominanych książkach (i tych niewspominanych też) pisałam tu:
Się czytało się - lektury 2018
(c)Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie bez zgody autora zabronione.